Ostatnie dni miasta L., pierwsze dni miasta G.

 

Spis treści

1. Zanim wkroczyli bolszewicy.

2. 30 stycznia - wielka ucieczka.

3. 30 stycznia - bitwa, której nie było.

4. Noc, w której spłonęło śródmieście.

5. Dragun i samozwańcy.

6. Pierwsze sprawozdanie prezydenta Wysockiego.

Przypisy

 

1. Zanim wkroczyli bolszewicy

            Konwencję tę, jakżeż trafną, wymyśliła Christa Wolf, niemiecka  pisarka  urodzona  nad  Wartą,  która w 1971 r. odbyła podróż do  L., dzisiejszego G', miasta swojego dzieciństwa. Temat zaś podsunęła ciekawość reportera- historyka, by zrekonstruować i utrwalić to, czego nie zdążyli opisać mieszkańcy L., ani też nie zostało zdokumentowane przez nowe władze  G.  To już chyba czwarta trzecia  wersja  tego  reportażu.  Pierwszą, jeszcze pod tytułem „Ostatni dzień miasta L.” opublikowałem na 40-lecie wydarzeń z 1945 r., w „Ziemi Gorzowskiej” nr 5 z 1 lutego 1985 r., drugą przygotowałem 5 lat później do okolicznościowego wydawnictwa „Gorzów 1945-1990”, trzecia – znaczenie poszerzona – ukazywała się w odcinkach w nr 4-5, 7-9 i 12 „Ziemi Gorzowskiej” z 1995, a więc w roku 50-lecia – już nie wyzwolenia, raczej – zdobycia Gorzowa.

            Już pierwszy artykuł zrewolucjonizował historię miasta, obalając mit o tocznych o Gorzów walkach, których ofiarą miało paść nasze śródmieście. Następne wersje powstawały w warunkach zniesienia cenzury i większego dostępu do innych źródeł, niż tylko lokalne.

            Przez długie lata pierwsze trzy miesiące 1945 r. w historii Gorzowa były swoistą ,,białą plamą'', kwitowaną w monografiach i rocznicowych  opracowaniach kilkoma patetycznymi słowami. Od lat nie jest też to temat tabu, co jednak nie ułatwia odpowiedzi na pytanie, co działo się w mieście na przełomie stycznia i lutego 1945 r.

            Mało kto zapewne pamięta  moje  publikacje sprzed 30 i 20 lat, nie wszyscy mają  też  dostęp  do wspomnianej książki z 1990. Zbliżające się 70-lecie tamtych wydarzeń stwarza nieodpartą pokusę, by zrekapitulować raz jeszcze wszystko to, co ustaliłem uprzednio, i skonfrontować z publikacjami, które ukazały się później, albo do których dotarłem z opóźnieniem.

Z daleka od frontu

            Surowa, mroźna zima 1944/45. Miasto zatłoczone do granic możliwości. Jak pisał Marian Dychtowicz[1] w swych wspomnieniach „Kronika pierwszych miesięcy”[2], powołując się na relację burmistrza Schmidta, od maja do grudnia 1944 r. miasto musiało udzielić schronienia tysiącom ludzi  przerzucanym  ze zbombardowanych terenów Rzeszy.  Liczba mieszkańców dochodziła do 90 tysięcy. Wznoszono całe kolonie prowizorycznych baraków, m.in. na Placu Grunwaldzkim, z których w pierwszym rzędzie zabierano uchodźców z powrotem w głąb  kraju  w  miarę  zbliżania  się  frontu  wschodniego.  Główna  ich  fala  zdołała  opuścić Gorzów w ciągu grudnia 1944  roku i stycznia 1945 r., tuż przed wkroczeniem Armii Czerwonej.

            Dychtowicz, jeden z pierwszych gorzowskich urzędników, rodem z Inowrocławia, zbytnio pewnie zawierzył pamięci jeśli chodzi np. o nazwisko niemieckiego burmistrza; w rzeczywistości  mógł  poznać  Paula  Schulze, ale o tym później. Trochę też przesadził Dychtowicz  z  liczbą  ludności.  W jednym z ostatnich swych zapisków z końca 1944 r. Gustav Radeke[3], niemiecki historyk miasta, odnotował: 59 560 mieszkańców. Z innych zdarzeń w 1944 r. Radeke wspomina wykopanie schronów przeciwlotniczych na Moltkeplatz (dzisiejszy „kwadrat”, czyli pl.  Nieznanego  Żołnierza)  oraz  w  innych  częściach miasta, dalsze rekwizycje  mieszkań, zapewne  dla  potrzeb  uciekinierów, a we wrześniu i październiku ścieśnianie szkół: w żeńskiej szkole średniej przy  Teatralnej 8 i Szkolnej 5 oraz w dzisiejszej SP nr 1 przy ul. Dąbrowskiego utworzono lazaret. Sensacją w Rzeszy stał się natomiast trolejbusowy transport towarowy, eksperymentalnie uruchomiony właśnie w Landsbergu[4].

Pospolite ruszenie pod broń

            Notatki Radekego kończą się na zaprzysiężeniu Volkssturmu. Była to nowa formacja obronna, rodzaj pospolitego ruszenia, wymyślona jesienią 1944 r., gdy działania wojenne zaczęły się zbliżać do granic  Rzeszy. Tworzenie tej formacji powierzono jednak nie wojsku, lecz NSDAP, a dowództwo spoczęło w rękach Reichsführera SS Heinricha Himmlera. Typowy batalion, złożony z czterech kampanii, winien liczyć 360-640 mężczyzn w wieku od 16 do 60 lat. Powiat landsberski zdołał wystawić batalion w sile 240-400 osób. Zaprzysiężony został 12 listopada 1944 r. na pl. Grunwaldzkim.

            Tymczasem jednak front zamarł gdzieś daleko, za Wisłą. Spokój miasta przerywały wprawdzie alarmy lotnicze, ale bomby spadały gdzie indziej, na Berlin, Kostrzyn. Eskadry bombowców, które niszczą Berlin, zawracają nad L. i lecą bez przeszkód na zachód.  Mimo to Charlotta  sumiennie budzi swoje dzieci noc w  noc,  by  się ubierały i schodziły do piwnicy, która z pewnością  nie  jest  wytrzymała  na bomby... – pisze Christa Wolf[5] w swej autobiograficznej powieści „Wzorce dzieciństwa”[6]. Pierwowzorem Charlotty była matka pisarki[7].

Dywersja na Zamościu?

            Nikt – poza kontrwywiadem może i policją – nie domyślał się, że od kilku tygodni pomiędzy Kostrzynem i Gorzowem działał 5-osobowy oddział  polskich  zwiadowców pod  dowództwem por.  Czesława  Szelachowskiego[8].  Zrzuceni 17 listopada 1944 r. w okolicach Słońska,  pod koniec grudnia wybrali się na zwiad do  Landsberga: Główną drogą, od Kostrzyna przez Witnicę, ciągnęły bez przerwy transporty wojskowe, zwarte kolumny lub pojedyncze  pojazdy  motorowe   [...] – wspominał po latach sierż. Alojzy Macura[9] w broszurze „Sześciu przeciw wszystkim” (MON 1971). – Trwał gorączkowy ruch przy wznoszeniu umocnień obronnych. Rozkopywano zmarzniętą ziemię i tworzono rowy przeciwczołgowe; widoczny był pośpiech, z jakim budowano dodatkowe schrony i bunkry z otworami dla karabinów maszynowych.

            Tuż po nowym roku zwiadowcy mieli wrócić do Landsberga i podjąć próbę wysadzenia mostu kolejowego: Okazało się, że most w ciągu dnia patrolowali staruszkowie z Volkssturmu i chłopcy z HJ. [...] W nocy pilnowało mostu kilku żołnierzy z regularnych jednostek. Zorientowaliśmy się, że wartownicy nie stali bez przerwy na torach, od czasu do czasu, chroniąc się przed mrozem, wchodzili na kilka minut do budki, w której ustawiono mały żeleźniak. [...] Macura podniósł się, przebiegł przez tory i zbiegł po drugiej stronie skarpy pod most. Wiedzieliśmy, że na umocowanie „mydełek”, włożenie zapalników i podłączenie ich do sznura detonującego potrzebuje on kilkanaście minut. [...] Mechanizm został nastawiony na półgodzinne opóźnienie. Dopiero po zejściu wartownika z mostu odskoczyliśmy i zaszyliśmy się w mieście. – Tym dupkom żołędnym nic się nie stanie – mówi Macura. – Trotyl zerwie tylko jedno przęsło. Most jest cholernie mocny i trzeba przynajmniej dziesięć razy tyle materiału. żeby wyleciał w powietrze. Pocieszaliśmy się, że nadszarpnięte przęsło uniemożliwi ruch na tym odcinku. Zanim naprawią, minie doba. Widzimy zza drzew błysk i słyszymy huk. Ładunki eksplodowały. Mieliśmy za sobą pierwszy dywersyjny wyczyn – wspominał po latach na łamach wspomnianej broszury plut. Walerian Duda[10].

            A jednak nie udało się. Nie było żadnej przerwy w ruchu kolejowym. Nikt z ówczesnych mieszkańców Zamościa nie zapamiętał nawet takiego zdarzenia... [11]

Miasto jak bombonierka

            Do takiego miasta w grudniu 1944 r. trafiła – razem z matką i 8-letnim synem  – Gertruda Eckersdorf, która choć Polka musiała po wojnie  spolszczyć swe imię i nazwisko i wielu gorzowianom  znana  jest  jako  Aleksandra  vel  Truda Zawiejska[12]. Pracowała w łódzkim oddziale „Continentalu”,  dała  się  ponieść  panice  ewakuacji  i  zorganizowaną  przez szefa firmy kawalkadą dotarła  nad  Wartę, do miasta, które  wyglądało „jak bombonierka”.  Odłączyli się od transportu, zgubili albo wręcz pozwolili się  zgubić, bo dalsza ucieczka jakby traciła sens. W decyzji tej utwierdził przypadek, że napotkana Niemka zaoferowała kwaterę w swoim mieszkaniu przy ul. Spokojnej na Zamościu.

            Wprawdzie – jak głosił tajny raport sztabu SS „Warthegau” z 13  stycznia  1945  r.  –  na  przełomie roku 1944/1945 opuściło  Warthegau  [anektowana  do  Rzeszy  część   Wielkopolski]  wiele  kobiet i dzieci oraz pod różnymi pozorami odesłane zostały w głąb Rzeszy rozmaite wartościowe rzeczy – w Landsbergu, który przyjmował część uciekinierów, nadal panował spokój, zaś machina  urzędnicza  pracowała  sprawnie.  Przekonał się o tym Zygmunt Wełnic[13],  który  jeszcze  w połowie stycznia „zarobił” trzy dni  paki  za  spóźniony  powrót  na  kwaterę.  Pan Wełnic, jeniec z kampanii wrześniowej, przywieziony został do Landsberga w lutym 1940 r. i zatrudniony w składzie opałowym Paula Wiedemanna[14].

            Spokój w mieście był oczywiście pozorny. Obowiązywała już dyrektywa ewakuacyjna. Stosowny przepis nakazywał: Dokumenty partyjne spalić przy użyciu benzyny lub nafty,  by nic nie  pozostało...  Zakłady nie mające znaczenia dla celów wojennych – jeśli sytuacja będzie tego  wymagała – otrzymają od komisarza przeprowadzającego ewakuację rozkaz natychmiastowego wywiezienia  ich względnie  unieruchomienia. [...] Zapasy, których nie można wywieźć, należy oddać do dyspozycji  odpowiednim placówkom Wehrmachtu...

            Fabryka IG  Farbenindustrie – późniejszy „Stilon” – pracowała wciąż normalnie, jeśli nie liczyć przestojów niektórych  wydziałów  spowodowanych brakiem surowca. Na wszelki wypadek co cenniejsze maszyny pakowano do ewakuacji, ale bez paniki. Pracy mniej, więc Danuta Stawna[15] postanowiła wykorzystać trzy dni zaległego urlopu. Do Landsberga trafiła w grudniu 1943 r. z nakazu Arbeitsamtu  (urzędu  pracy) i zakwaterowana została w  barakach przy ul. Podmiejskiej. Młodzieńcza beztroska podpowiedziała jej, że oto pewnie ostatnia szansa zobaczenia Berlina. Żadne wydarzenia nie podważały sensu takiej wyprawy, poza faktem, że urlopowa przepustka nie upoważniała do takiej  podróży. Pojechały we trzy, skryły znaczki z literą „P”, a bilety kupowały na raty. Do Kostrzyna pociągi jeździły normalnie, ruch też  był normalny. Berlin powitał je nalotem, dworce  zatłoczone  uciekinierami  z  Łodzi, wyrwanymi nagle z  domowych pieleszy zaskakującym atakiem wojsk radzieckich. A Łódź została wyzwolona 19 stycznia. Wracały do domu pod prąd fali uchodźców. Landsberg jednakże, położony na uboczu tego szlaku, jawił się wciąż jako inny świat.

Jeszcze śmieszy plotka...

            ,Nelly ma gości. –  Nelly to alter ego Christy Wolf. – Ona, chora, „w kręgu” przyjaciółek: jeden z ostatnich obrazów z domu przy Soldinerstrasse[16],  który  my  – może to być tylko kwestia dni – musimy opuścić w pośpiechu, aby już nigdy nie przekroczyć jego progu. [...] Zaczynają się nieodwołalne pożegnania piętnastolatek. Tego ostatniego popołudnia są rozhukane. Chichoczą i rechoczą, nie wiedząc z czego.  Tylko kiedy Dora opowiada o plotce, jaka kursuje po Zamościu, gdzie mieszka: Rosyjskie szpice pancerne minęły Poznań, ba, na południe od Frankfurtu dotarły już do Odry – wtedy wiadomo z czego się śmieją. Rosyjskie czołgi nad Odrą!

            Rozmowa przyjaciółek odbyła się koło 25 stycznia, w jakieś dwa dni po  tym, jak armia marszałka Koniewa dotarła do Odry między  Opolem   a  Oławą  [...].  Tego samego dnia führer powierzył reichsführerowi SS  Himlerowi naczelne dowództwo sformowanej do  obrony  interesujących  nas terenów grupy wojsk ,,Wisła''; [...]  na siedem dni przed tym, jak oddziały radzieckie na północ i  południe  od  Kostrzyna przekraczają Odrę, tworząc przyczółki na  jej  zachodnim  brzegu. Na pięć  dni przed tym, jak Bruno Jordan  [powieściowy   ojciec   Christy   Wolf][17]wysłany  ze  swoimi  francuskimi  jeńcami marszem w kierunku Myśliborza - Szczecina –  we  wsi  Lubno  dostaje  się  do  niewoli  północnej grupy wojsk  radzieckich;  na  cztery  dni  przed tym, jak Nelly i –  choć na  zawsze  rozłączone – jej  przyjaciółki w ostatniej chwili przed  zamknięciem  kleszczy  przekraczają Odrę w Kostrzynie. Na pięć i pół dnia przed tym, jak Charlotta  Jordan  jako  pasażerka  ostatniego  ambulansu  pocztowego, jaki wyruszył z L. na zachód, również przejeżdża most na Odrze i widzi przy tym jeszcze nie tknięte te  części  Kostrzyna,  które  później  w czasie walk o  miasto miały zostać całkowicie zniszczone...

            Wieść o radzieckich czołgach pod Frankfurtem około 25 stycznia była rzeczywiście plotką. reszta odpowiada chronologii wydarzeń: Nelly wyjechała 29 stycznia, jej ojciec dostał się do niewoli 30 stycznia, a tego samego dnia po południu  jego żona Charlotta  zdążyła się ewakuować z Landsberga...

Landsberg będzie się bronić

            19 stycznia zarządzona została ewakuacja Międzychodu i innych miast zagrożonych  ofensywą  radziecką. Szosy zapełniły się furmankami  i  pieszymi.  Fala zmarzniętych uchodźców zaczęła docierać do Gorzowa.  25 stycznia zarządzono ewakuację oflagów jenieckich w  Choszcznie i Dobiegniewie. Tego samego dnia Walter Neumann[18], landsberczanin, żołnierz 4 narciarskiego batalionu strzeleckiego, po niedoszłym do skutku z powodu bałaganu kursie w Czarnem k. Człuchowa, zameldował się w koszarach Strantza (później koszary saperów przy ul. Chopina) u dowódcy  garnizonu w Landsbergu i otrzymał przydział do  akcji  „Bohaterskie uderzenie”.

            – Moje zadanie: z jeszcze szkolonych żołnierzy, z rekonwalescentów, urlopowiczów i załogi garnizonu wystawić kompanię do zadań specjalnych, uzbroić i wyposażyć do obrony Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego[19].

            26 stycznia wyzwolony został Wolsztyn, nazajutrz Międzychód.  Oberkommando der Wehrmacht donosiło 27 stycznia: Nieprzyjaciel  w  natarciu  na  Babimost.  Trzcielskie umocnienia obsadzono, to znaczy ostatnie stanowiska  przed linią obronną Warta - Odra.  Przeciwnik zamierza widocznie osiągnąć rejon Berlina uderzeniem przez Głogów. Słabszymi oddziałami przeprowadzał on jednocześnie rozpoznanie przez Krzyż i Gorzów. Broni się jeszcze obronny rygiel trzcielski''.

Rosjanie nie mogą dogonić

            Te „słabsze oddziały” to armijny oddział wydzielony 5 Armii Uderzeniowej[20], która 26 stycznia osiągnął przedwojenną granicę polsko- niemiecką. Około godz. 16 czołówka 5 AUd. opanowała Czarnków i sforsowała Noteć, wkraczając na teren ówczesnej Rzeszy. Wieczorem tego dnia nadciągnęły główne siły i przystąpiły do forsowania Noteci w innych miejscach.

            –  Ależ  naciskacie! Z trudem dopędziliśmy was – miał powiedzieć dowódca 2 Armii Pancernej gwardii[21], mijając oddziały 301 dywizji piechoty, wchodzącej w skład 5 AUd. Dowódca tej dywizji, płk. Władimir Antonow jest autorem wspomnień „Droga do Berlina”.

            W sobotę 27 stycznia, o godz. 11 we wszystkich batalionach Volkssturmu ogłoszono alarm. Gorzowski batalion skierowano do Borka, gdzie zajął stanowiska bojowe w głęboko zaśnieżonych okopach, które przygotowano już w sierpniu 1944 r. Całą niedzielę i część poniedziałku spędzono bezczynnie  z powodu  mrozów  i... braku broni. Gdy nadeszła, okazało się, że na każdy pluton przypadło 8 rumuńskich karabinów z niepasującą do nich amunicją oraz karabin maszynowy.

            29 stycznia zajęte zostały Dobiegniew, Drezdenko, Strzelce...

            Ulice Landsberga zatłoczone uciekinierami i rannymi, wszędzie porozrzucany sprzęt. Uczestnik jednego z konwojów, który pędził już od Żnina, napisał później, że dopiero w Landsbergu po raz pierwszy otrzymali ciepłe jedzenie i chcieli nakarmić biedne, zmęczone konie, ale pełni niepokoju i obaw już o godz. 2 w nocy  pojechali  dalej w kierunku Kostrzyna, bo Frankfurt był już całkowicie zakorkowany uciekinierami. W Kostrzynie 29 stycznia dostali znowu coś do jedzenia, ze zmęczenia i strachu odetchnęli po drugiej stronie Odry, lecz nie nazbyt długo, gdyż jak tylko  posłyszeli kanonadę, ruszyli dalej na zachód.

            Oto fragment wspomnień innego uciekiniera: Pośpiech był konieczny, gdyż Rosjanie deptali nam po piętach. Musieliśmy pozostawić dwa konie, które zachorowały na skutek  trudów  ostatnich  dni. Ścieśniliśmy się nieco razem i jechaliśmy dalej.  Zamieć śnieżna ustała i obecnie posuwaliśmy się nieco szybciej do przodu. Na skraju widziało się od czasu do czasu smutny widok porzuconego mienia konwojów – martwe konie, połamane wozy i pozostawiony bagaż. Na szczęście dzieci przeważnie nie odczuwały tak silnie jak my, dorośli, grozy tego widoku...

Goebbels miał rację?

            Honza, jeden z wielu Czechów zamieszkałych  w  Landsbergu[22], powtarzał  od dawna: Panie  Bok, Hitler przegra wojnę. Zobaczy pan jeszcze, że tu Polska będzie, ja wrócę na Czechy, a pan tu zostanieWojciech Bok[23] rodem z Dąbrówki, kolejarz z zawodu, z racji  swego pochodzenia przeniesiony w 1934 r. ze Zbąszynka do  Landsberga,  kupił  tu dom i zapuścił korzenie w obcym zdawałoby  się mieście. Niemcy nie pozwolili mu zostać maszynistą, mieli mu  za  złe,  że  rodzinny dom w Dąbrówce sprzedał Polakowi. Młodych  maszynistów wzięto wkrótce na  front, on zaś wrócił do pracy w parowozowni, gdzie jako fachowiec był wielokrotnie reklamowany z wojska. Teraz słysząc  coraz  głośniejszą  kanonadę, jeszcze bardziej  podzielał  zdanie  Goebbelsa, który  już  przed wojną  straszył  swych  rodaków,  że  Polska  się rozpycha i chce zająć ziemie aż po Odrę...  

            Tymczasem dla setek cudzoziemskich robotników, a samych Polaków Zygmunt Wełnic  naliczył około 1500, ważniejsze od wzniosłych myśli patriotycznych o wolnej ojczyźnie, była troska o wolność osobistą, która mogła nadejść lada dzień, więc jak zachować się, by nie podpaść  spanikowanym Niemcom, nie dać się porwać żywiołowym wydarzeniom, jak cało wynieść głowę z bitwy, która zostanie stoczona o miasto...

 

 Polacy na robotach w Landsbergu, pamiątkowe zdjęcie zrobione w latach wojny w nieznanym bliżej miejscu i w nieznanym bliżej czasie. Fot. ze zbiorów Z. Wełnica.

Na ucieczkę było za późno

            Ludność wezwano przez telegraf przewodowy do opuszczenia miasta.  Oczywiście, nie dysponowano żadnym transportem. Sceny, jakie rozegrały się na dworcu, może opisać ten, kto je przeżył.  Wieczorem tego samego dnia, 29 stycznia 1945, ostatni przepełniony pociąg z uciekinierami został pod  Witnicą  ostrzelany i spalony przez radzieckie szpice pancerne, które  obeszły miasto  od południaChrista Wolf „przyspiesza” o jeden  dzień  wydarzenia.  Zdarzenie z pociągiem prawdopodobne, ale radziecki zagon pancerny nie mógł dotrzeć pod Witnicę 29 stycznia i to od południa. Znany jest fakt zniszczenia pociągu z  uciekinierami z Ośna, który spóźniony wjechał między walczące  wojska. Zginęło około 200 osób. Stało się to jednak dopiero 1 lutego.

            – Rzeczywiście, chyba 28 lub 29 stycznia zaczął się taki popłoch, gdy radio podało, że Poznańskie...  –  wspominał  Stanisław Mochol[24],  również  polski jeniec i następnie robotnik przymusowy.  –  Kreisleiter jednak zapowiedział, że nie wolno nikomu ruszyć się bez zezwolenia władz.

            – Codziennie, rano względnie wieczorem, punkt szósta, dzwonił  bürgemeister, on był  podobno połączony ze wszystkimi telefonami, i zawsze powtarzał: „Landsberg nie  szykuje się do  ewakuacji,  szykuje  się  do obrony” – pamiętała  to „do dziś” Truda  Zawiejska.

            Zygmunt Wełnic nie był dopuszczony do słuchania komunikatów władz, ale sąsiadka Niemka poinformowała go o przemówieniu starosty, który zapewniał, iż miasto będzie się bronić do ostatniej kobiety i ostatniego dziecka. Wymienił także nazwiska dwóch dyrektorów, którzy okazali się zdrajcami, bo uciekli.

            Według Bolesława Dolaty, autora pracy „Wyzwolenie Polski  1944-45” (MON   1984), w miarę jak czołowe  oddziały [radzieckie] zbliżały się do miasta, opór odchodzących na zachód rozbitych wojsk  nieprzyjaciela przybierał  na  sile. Ponadto Niemcy nieprzerwanie rzucali na kierunek berliński ściągnięte z innych odcinków frontu (głównie z frontu zachodniego) świeże pułki piechoty i broni pancernej, dążąc za wszelką cenę do złamania radzieckiej ofensywy i do odtworzenia całego frontu obrony.

            Gorzów był jednym z silnych węzłów oporu na linii Warty i stanowił północny rygiel międzyrzeckiego rejonu umocnionego.  Miasta bronił liczny garnizon wojsk niemieckich składający się z jednostek grupy bojowej gen. Kellera[25]. Załoga jego dysponowała silnym wsparciem artylerii i innych rodzajów wojsk[26].

            Tak więc miasto przygotowane było – przynajmniej werbalnie – do obrony, a z ewakuacją zwlekano do ostatka. Z tego też powodu, jak stwierdził po latach jeden z historyków niemieckich, cała masa ludności wiejskiej tak została wydarzeniami zaskoczona, że prawie nigdzie nie było możliwości oddalenia się.  Również z miasta Landsberga tylko znikoma część mogła uciec koleją...

 

2. 30 stycznia - wielka ucieczka

            Przez długie lata obchodziliśmy hucznie  31  stycznia dzień wyzwolenia Gorzowa, zastanawiając się nad tym, dlaczego przodkowie nazwali ulicę  imieniem 30 Stycznia. Dziś wiemy, że wszystko rozstrzygnęło się wieczorem 30 stycznia i nie było żadnej bitwy o miasto, która usprawiedliwiałaby morze ruin. A jednak dzień 30 stycznia to ważna cezura w historii. Gdy mieszkańcom L. świat się nagle walił na głowę, ci, którzy stali przed problemem zaczynania wszystkiego od nowa, na ogół nie wiedzieli jeszcze, że przyjdzie im to robić właśnie w G.

            30 stycznia 1945 r. – wtorek – był kolejnym mroźnym dniem.  Temperatura sięgała około minus 10 stopni. Jeszcze poprzedniego dnia zdyscyplinowani gospodarze posesji usuwali ze swoich połówek ulic zwały śniegu, by zrobić miejsce dla ciągnących się bez końca kolumn dla uciekinierów.

Najkrótsza noc, najdłuższy dzień

            Ostatnia noc w L.  była wyjątkowo krótka.  Wczesnym rankiem sąsiadka obudziła Zygmunta Wełnica, bo  właśnie  ogłoszono  ewakuację.

            – Burmistrz zapewniał, że tylko na dwa tygodnie – wspominała Truda Zawiejska-Eckersdorf.   – Gospodyni zdjęła fartuch, jej mąż włożył marynarkę, dali mi klucze, mówiąc: „Będziesz tu na nas czekać, za dwa tygodnie wracamy”. 

            Dla niektórych Niemców dzień ten zaczął się wyjątkowo wcześnie.  Karla Poratha[27], pracownika Elektrowni, do której należała też komunikacja trolejbusowa, telefon szefa obudził już o godz. 2.30: – Zaraz rozpocznie się ewakuacja miasta. Personel siłowni miał polecenie zgłosić się na służbę wraz z bagażami i  rodzinami. Nie pojawił się już więcej mechanik Gerson z Czechowa  i  przerabiany w tajemnicy z gazu na diesel autobus do ewakuacji  całej  „elektrownianej”  kompanii  Volkssturmu wraz rodzinami,  nie  został  w  porę  przygotowany.  Tymczasem należało szybko uruchomić trolejbusy i wzmocnić ich obsadę.  Cudzoziemski personel komunikacji miejskiej pozostał bowiem pod kluczem – twierdzi Porath[28].

            To mogło być około 5  rano. W obozie przy ul. Podmiejskiej odbywał się codzienny apel.  –  Tym razem lagerführerka poinformował, że do pracy nie idziemy, bo sytuacja jest dramatyczna.  Może być ogłoszona ewakuacja obozu, więc nie wolno się oddalać. Zamknęliśmy się w barakach – opowiadała po latach Danuta Stawna.

            Wojciech Bok miał tej ostatniej nocy dyżur w parowozowni.  Rozmawiali  z  Albertem  Kluse[29]  na temat bieżącej sytuacji. – Ja  pozostaję – powiedział wtedy Bok. – Jestem Polakiem i Rosjanie nic mi nie zrobią. Rano, wracając do domu, widział co się działo na dworcu.  Pociąg, choć obładowany do granic możliwości, zatrzymywał się na wszystkich stacjach. Żona i córki Klusego też  uciekły, kolega z pracy został.

            – Tak jak wszystko do tej pory funkcjonowało – twierdził Z.  Wełnic  – tak z chwilą  ogłoszenia ewakuacji stanęły fabryki, wyłączono wodę, prąd, zatrzymywały się trolejbusy, które zdążyły  wyjechać na miasto.

            Trolejbusy, tam gdzie zostały unieruchomione, tam stały przez wiele następnych tygodni. Ale kiedy stanęły? Porath twierdzi, że od  chwili ogłoszenia ewakuacji trolejbusy na wszystkich liniach woziły  bezpłatnie wszystkich – a zwłaszcza rannych i siostry z lazaretu  –  na dworzec. A tramwaj na ostatniej czynnej jeszcze linii  ze  Starego  Rynku na Zamoście kursował do wieczora. Pani Zawiejska twierdzi, że światło na Zamościu zgasło dopiero z chwilą wysadzenia mostów.

Wielka ucieczka

            Nikt nie neguje opisów panicznej ucieczki.

            – Strach i bezmyślność torowały nam drogę – wspominał po latach Karl Porath.

            – 30 stycznia od rana zaczął się wielki popłoch – opowiadał Stanisław Mochol. – Nawet ranni żołnierze ze szpitala uciekali pieszo o kulach w kierunku na Wieprzyce. Polacy poopuszczali obozy, szukając schronienia na mieście.  Niemcy zrobili się bardzo uprzejmi, zapraszali do siebie, by zamieszkać i w razie czego bronić ich. Sklepy były otwarte, do ostatniej chwili można było kupić, co było na składzie. Myśmy kupowali przeważnie chleb.  Dotychczas bowiem przydziałowe 200 gramów zjadało się najczęściej już na  kolację  i  na  śniadanie nie starczało...  Później się okazało, że w mieście były spore zapasy żywności. Magazynowano je  m.in. w więzieniu  na  rogu ul. Dzieci  Wrzesińskich  i  Sikorskiego[30]. To wszystko się spaliło, pamiętam jednak, że przyniosłem  stamtąd wiadro cukru. A Niemcy przeklinali, iż tyle żywności się marnuje, a „oni nam tak ograniczali”.  Przy ul. Wodnej był sklep mięsno-wędliniarski, tam  gdzie  i  dziś[31],  jakie  tam  były zapasy  w piwnicy, mięso,  zapeklowane szynki...

            Te otwarte w dniu ewakuacji sklepy były być może efektem obłędnej polityki kierownictwa partyjnego. – Naiwna wola zwycięstwa funkcjonariuszy partyjnych szła tak daleko – wspomina Porath – że jeszcze w dniu naszej ucieczki, 30 stycznia 1945 r. przed południem, krytykowali zamknięte sklepy niektórych przedsiębiorstw.  Zastanawiali się nad karaniem winnych, chociaż sami około 17 zniknęli, zanim wróg około 23 zajął miasto.

            – Tylko przywódcy partyjni nie chcieli przyznać, iż Rosjanie stoją już u wrót naszego miasta – wspominał E.C Frohloff[32]. A  Porath przypuszcza, iż miejscowe kierownictwo  –  tak zaangażowane w propagandowe uspokajanie  mieszkańców –  nie  było informowane ani  przez Ministerstwo Propagandy, ani przez władze wojskowe o sytuacji na froncie. – Czy był w ogóle jakiś front?

Gdzie jest front?

            30 stycznia już o godz. 3.30 rosyjskie czołgi zaskoczyły mieszkańców Różanek, nieprzygotowanych zupełnie do ewakuacji. –  Bitwa na terenie wioski i majątku trwała całą godzinę – pisał dwa miesiące później w  liście do swego brata Alfred Balcke[33],  ostatni dzierżawca majątku. – Wszystko płonęło. W ciągu dnia bez  walki zajęte zostało Gralewo, pod wieczór palił się Wawrów[34].

            – 30 stycznia od rana słyszeliśmy detonacje od strony Strzelec – wspominał Stanisław Mochol–  Bodajże o 9 z rana pierwszy pocisk spadł na teren obozu... Te detonacje przesuwały się od Wojcieszyc w kierunku Kłodawy, potem słychać było Małyszyn, oni widocznie okrążali miasto...

            Gdy rankiem niebo na wschodzie zaczerwieniło się łunami pożarów, na terenie majątku w Marwicku zaczęto w panice zestawiać kolumnę ewakuacyjną. Nikt nie przypuszczał, że Rosjanie są tak blisko.  Po południu przejechały przez Marwice pierwsze rosyjskie wozy pancerne. O 15.20 zaturkotały one na wiejskim bruku w Santocku, za nimi pojawiły się wozy konne i kawalerzyści. Wieczorem Rosjanie zajęli Wysoką, choć zdaje się, że pamięć niemieckich  mieszkańców wsi zawiodła: Rosjanie mogli tu być wcześniej.

            W okopach Volkssturmu pod Borkiem od rana panowało poruszenie.  Przez zamarzniętą Wartę przybyło kilku żołnierzy z sąsiedniego batalionu, który zajmował pozycje na północ od Santoka, z meldunkiem, że ich oddział został rozwiązany, a volkssturmistom rozkazano stawić się w nowym  miejscu  zbiórki w Kostrzynie. Landsberski  batalion znalazł się w rozterce. Jeszcze dzień  wcześniej  powiatowy szef  propagandy wygłosił  przed  frontem  oddziału  dziarskie przemówienie i obiecał zjawić się nazajutrz,  ale w nocy w L. rozpoczęła się ewakuacja i nie było nawet łączności z powiatowym zarządem NSDAP. Nie wiedziano też, że już o godz. 10 pierwszy rosyjski patrol dotarł do Murzynowa, po  drugiej stronie Warty...

            30 stycznia rano oficer Walter Neumann otrzymał rozkaz odbicia Różanek: –  Na  rozkaz  dowódcy garnizonu, pewnego generała,  przydzielono  mi  6 czołgów, które miały się znajdować na szosie  strzeleckiej  [= ul.  Walczaka] w pobliżu cmentarza[35],  poza  tym  kompanię „Leibstandarte Adolf Hitler”,  która zajmowała kwatery w jednym  z  budynków  Zakładu  Psychiatrycznego.  [...]  Dowiedziałem się, że na sąsiednim  odcinku, w okolicy Wawrowa, znajduje się jednostka rumuńska lub węgierska.  [...]  Przybywszy na miejsce zamiast 6 czołgów zastałem tylko dwa, które – według meldunku – nie były w pełni zatankowane ani zaopatrzone. Zmęczeni walkami młodzi żołnierze z „Leibstandarte” spali jak zabici. Na wzgórzu między Różankami a Gorzowem, tam gdzie szosę strzelecką przecinają drogi z Wawrowa i Wojcieszyc, rozpoznałem przy pomocy lornetki sylwetkę rosyjskiego czołgu T-34. Stosownie do tego położenia udało nam się stworzyć linię obronną z gniazd i karabinów maszynowych pomiędzy szosą strzelecką a należącym do Bahra majątkiem Oberhof[36].

Exodus wciąż trwa

            Do obozu przy ul. Podmiejskiej dotarli z miasta inni Polacy, informując o tym co się dzieje. Danuta Stawna i jej koleżanki zdecydowały się spakować walizki i opuścić lager. Niezatrzymywane przez nikogo przeszły przez most i udały się do lagru na Wale Okrężnym, gdzie mieszkali pracownicy tartaczni. Razem zawsze raźniej...

            Tymczasem w mieście, kto miał jakiś transport, trochę benzyny do samochodu, pakował się i w drogę na zachód. Zygmunt Wełnic miał wiele  szczęścia,  bo akurat chorował, więc to jego koledze szef polecił uruchomić traktor, sprząc dwie przyczepy i udać się  pod swój prywatny adres.

            ...Po telefonicznym umówieniu się w ciemności wczesnych godzin porannych zajechał on [szwagier] koło dziesiątej ciężarówką firmy Otto  Bohnsack,  Zboża i Pasze, pod dom Jordanów, aby „załadować”, jak  brzmiało fachowe wyrażenie, swoich  teściów  Hermanna  i  Augustę  Menzlów, szwagierkę Charlotte Jordan i jej  dwoje dzieci, Nelly i  Lutza... Christa Wolf wyjazd swej „alter ego” umieszcza w przeddzień ewakuacji, ale ta scena pełna pośpiechu i nerwowości bardziej pasuje do tego, co się działo w L. 30 stycznia.

            Chcą więc odjeżdżać, uwijajcie się, pospieszcie, robi się późno. Nelly, już na ciężarówce, wyciąga rękę, żeby pomóc wsiąść matce. Ta jednak cofa się nagle, potrząsa głową: – Nie mogę.  Zostaję tutaj. Nie zostawię  przecież wszystkiego na łasce losu.  [...]  Zaraz potem nastąpił start ciężarówki: Alfons Radde, słusznie zagniewany, nie czekał już ani minuty dłużej. Kto nie chce się zabrać, niech zostaje. Przenikliwy krzyk z wnętrza wozu, który opadł, gdyż Charlotta szybko zniknęła z pola widzenia odjeżdżających.  Nelly widziała jeszcze dom, okna, za którymi leżały tak dobrze znajome pomieszczenia, pod wystawami czerwone litery: Bruno Jordan, Artykuły Spożywcze, Delikatesy[37].

Dantejskie sceny

            Dzień pełen dramatycznych zdarzeń. –  W jednym momencie słychać było wozy, wojsko, samochody, wszystko parło na Kostrzyn. Trwało to kilkanaście godzin, a w międzyczasie działy się dantejskie sceny na ulicach – wspominała p. Zawiejska-Eckerdorf.

            – Nasz prokurent Baller, z konieczności także kierowca, w zdenerwowaniu wjechał trolejbusem  do  wykopu, gdy wiózł swoją  rodzinę z Hohenzollernstrasse [= Kazimierza Wielkiego] –  wspominał  Karl Porath.

            – Szłam akurat obok banku, tam gdzie stał unieruchomiony trolejbus, była  godzina  10-11. Na ulicy stały olbrzymie wozy ciężarowe z przyczepami. Matka, będąc już na takim wozie, wciągała wózek z dzieckiem za sobą, a w tym momencie nadjechała  druga ciężarówka i przygniotła wózek.

            Pani Zawiejska udała się z Zamościa do miasta na polecenie swego szefa, po kartki na benzynę i  reisekarte dla niego. Panowie urzędnicy siedzieli w płaszczach, obok biurek walizeczki, rodziny się ewakuowały, a oni pełnili swe powinności do końca. Kartki żywnościowe wydawano w magistracie przy ul. Obotryckiej (dziś opuszczony budynek po policji), na benzynę – w gmachu, który góruje nad ul. Orląt Lwowskich. Wracając właśnie stamtąd zobaczyła tę tragiczną scenę...

            – Szef dowiedział się  pokątnie, że  są  jeszcze transporty,  prosił, żeby go odprowadzić  na dworzec. Poszliśmy z nim całą trójką, ja z matką i synem.  Po drodze chciałam sprawdzić wiadomość zasłyszaną w magistracie. Pytałam żołnierzy, czy to prawda, że most będzie wysadzony. Stali oni w tych wykuszach[38], dziwili się, jeden nawet zrobił wymowne kółko na czole...

Ostatni pociąg z L.

            Pociąg rzeczywiście był podstawiony, z czerwonym krzyżem na dachu.   Szef p.  Zawiejskiej  zabrał  się  bez  tłoku   –  tak  zapamiętała.

            Ostatnim ambulansem pocztowym wyjechała z L. także Charlotta Jordan, powieściowa matka Christy Wolf: Jest już późno. Myśli, że straciła dzieci, musi sobie zabronić. Pospiesznie wbiega po schodach, wraca do spustoszonego mieszkania.  Doprowadzić do ładu, na wszelki wypadek doprowadzić do ładu  [...]. Zdjąć portret führera ze ściany (wdrapać się na biurko, żeby sięgnąć), porąbać w piwnicy siekierą i spalić w piecu. Nagle, wróciwszy do mieszkania, staje jak rażona piorunem: nie miała już nic do roboty. Całkiem oszalała, zostając tutaj.

            Trudno ustalić, kiedy odszedł ostatni pociąg.

            E.  C. Frohloff zapamiętał na placu przed dworcem setki sanek, bagaży ręcznych, wózków dziecięcych i sportowych. Mieszkańcy, którzy wieczorem uciekli, pozostawili je. Do tego momentu stał ostatni pociąg z kolejarzami gotowy do odjazdu. Także my mieliśmy okazję tym pociągiem na zachód podążyć, ale woleliśmy  dzielić los, tych którzy pozostali...

            – Było w Landsbergu około 15 tys. mieszkańców – w tym również pracownicy zakładów – którzy nie chcieli opuszczać swego miasta  – oceniał Karl Porath. – Niektórzy spośród nich byli komunistami, inni nie chcieli porzucić swych posiadłości.

            Ilu jednak pozostało dobrowolnie, ilu  z  konieczności?  Czy ostatni pociąg odszedł rzeczywiście pusty?  Zdzisław Wełnic zapamiętał inny widok. Firma Paula Wiedemanna mieściła się przy ul. Sikorskiego, tam,  gdzie  stoją  osławione  „sukiennice”.  Robotnicy zakwaterowani byli w suterenie budynku.  Blisko dworca, prawie śródmieście, znakomity punkt do obserwacji.  Stamtąd Wełnic widział zrezygnowanych Niemców, jak wracali z bagażami z dworca, z którego już nie miał odejść żaden pociąg.

Anegdota z historyczną pointą

            W styczniu zmrok szybko spowił na poły wyludnione miasto. Za kilka godzin dobiegnie końca historia miasta L. Zakończmy ten rozdział anegdotą opowiadaną przez Mariana Dychtowicza, jak to ostatni  z  przedstawicieli niemieckiego jeszcze miasta, burmistrz Schmidt, jak utrzymuje narrator, udał się w pelisie, samochodem, z symbolicznymi kluczami  na  rogatki, naprzeciw wojsk radzieckich. Wrócił  po  paru  godzinach, pieszo, bez kluczy i bez... pelisy.

            Ale to tylko anegdota bez pokrycia w okolicznościach.  Burmistrz o takim nazwisku skądinąd nieznany, wątpliwe by w warunkach paniki i chaosu ktokolwiek miałby głowę do takich gestów, zresztą nikt nie widział z którego kierunku rzeczywiście nadejdzie wróg.

 

3. 30 stycznia - bitwa, której nie było

            Przez blisko  pół wieku świętowaliśmy w końcu stycznia rocznicę  nie  tylko wyzwolenia Gorzowa, ale i wielkiej bitwy o to miasto.  Im więcej wody upływało w Warcie, tym bardziej rozrastała się legenda wielkiego starcia zwycięskiej armii z obrońcami III Rzeszy, bo jakże inaczej można było uzasadnić morze ruin, z którymi władze Gorzowa nie potrafiły się uporać do połowy lat  60.  Gdy w 1984 r. w podobnej publikacji podważyłem „prawdę o wyzwoleniu Gorzowa”, zostałem  zaatakowany  przez  publicystę  ,,Stilonu  Gorzowskiego”,  który  bronił tezy o krwawych bojach  przy  pomocy...  propagandowej broszury swego kolegi. Prawda zaś jest taka: miasto zostało zdobyte bez walki.

Książkowe boje o Gorzów

            W takim też duchu komentował to tygodnik „Ziemia Lubuska” w anonimowym wstępniaku na pierwszą rocznicę zajęcia miasta: Dnia 30 stycznia 1945 r. sprzymierzone wojska, nacierając od wschodu i północy błyskawicznym manewrem opanowały bez walki [podkreślenia – J.Z.] nasze miasto.  Przestał istnieć niemiecki Landsberg - narodził się polski Gorzów[39].

            W 19 lat później, na kartach pierwszej powojennej monografii miasta  pod   red.   Jana  Wąsickiego  prawda ta  przedstawiała  się  już  zgoła inaczej: Silne oddziały 5 armii  uderzeniowej   po  przekroczeniu  Wału  Pomorskiego  na  rubieży  Drezdenko, Santok i zdobyciu Strzelec Krajeńskich, zatoczyły łuk  na  południe, przełamały z marszu pierścień umocnień i wkroczyły  od   północy   do miasta. Jednocześnie oddziały 5 armii prowadzące natarcie w rejonie Santok – Skwierzyna przełamały na  tym  odcinku  Międzyrzecki  Rejon  Umocniony  i  pokonując  opór  nieprzyjaciela  również  wtargnęły  od     południa   do  miasta  [podkreślenia  –  J.Z.].  Walki  w mieście, mimo silnego  ukształtowania   poziomego   terenu,   ograniczającego  szybkość  natarcia,   trwały  krótko.  Nie napotykając na większy opór nieprzyjaciela oddziały 5 armii uderzeniowej opanowały przedmieścia i przystąpiły w centrum miasta do likwidacji garnizonu gorzowskiego, który próbował bronić się w okrążeniu.  Gwałtowne natarcie 5 armii uderzeniowej złamało jednakże opór nieprzyjaciela i zmusiło go do poddania się.  Był dzień 31 stycznia 1945 r. – pisała autorka jednego z rozdziałów, Teresa Frąckowiak-Skrobała. I dalej: Walki o miasto poprzedzone zostały serią nalotów bombowych lotnictwa radzieckiego, zaś w dniu 31 stycznia 1945 r. miasto znalazło się  pod silnym ogniem dział artylerii i broni  pancernej 5 armii uderzeniowej generała Bierzarina[40].

            Minęło następnych 20 lat i Bolesława Dolata, niestrudzony badacz wyzwoleńczego szlaku Armii Czerwonej, dał nieco stonowaną, ale równie „bojową” wersję zdarzeń: Po wyjściu w rejon Gorzowa głównych sił armii [5  uderzeniowej] piechota i czołgi  silnym uderzeniem przełamały obronę niemiecką na przedmieściach,  a  następnie  śmiało  atakując  wdarły  się  do miasta, łamiąc w  walkach  ulicznych  opór  garnizonu  gorzowskiego.  31  stycznia Gorzów  [...]  był  wolny.  Podczas walk  około  50 proc. ogółu  zabudowań miasta uległo zniszczeniu[41].

            A jak było naprawdę?

Godzina, w  której runął most Gerloffa

            Gdy odszedł ostatni pociąg i ustał ruch uciekinierów, miasto zamarło w dziwnym letargu i ciszy. To podkreślają na ogół wszyscy świadkowie  zdarzeń sprzed  50 lat. Tym donośniej więc zabrzmiała potężna detonacja, po której przestał istnieć most Gerloffa.

            Zygmunt Wełnic podawał, że stało się to o godz. 18, ale nie upiera się przy tym:  – W  jakąś  godzinę później po wybuchu  widziałem wycofujący się w kierunku Kostrzyna oddział saperów. Osłaniały go z przodu i z tyłu dwa „Tygrysy”.

            –  Około 18 potężna detonacja zatrzęsła budynkami śródmieścia:  Gerloffbrücke przestał  istnieć –  twierdził  Wilhelm Schulz[42]. –  Godzinę później nadeszli Rosjanie przez lód zamarzniętej Warty.

            Ta ostatnia informacja wydaje się być przedwczesna.

            – To było chyba około godziny 20 – próbował ustalić moment tego zdarzenia  Stanisław Mochol. – Niemcy myśleli, że jest to jakieś bombardowanie, bo   wszystkie   szyby   wystawowe  wzdłuż  ul.  Sikorskiego powypadały.

            Według ustaleń Ottona Kaplicka, niemieckiego historyka miasta, mosty na Warcie przestały istnieć o godz. 16. Z akt procesu gen. Keglera przed sądem polowym wynika, iż rozkaz zniszczenia mostów wydany został o godz. 18, wykonany pół godziny później[43].

            – Wracaliśmy z dworca do domu na Zamoście – wspominała pani Truda  Zawiejska-Eckersdorf–  Ledwie osiągnęliśmy brzeg, potężny wybuch rzucił nas w przeciwne strony. Po chwili otrzepaliśmy się  ze  śniegu,  żyliśmy  i tylko  mostu za nami już nie było i tego  wartownika,   który   do  końca  wierzył,  że  most  nie  będzie  wysadzony.

            Fakt ten potwierdziło kilka innych osób. Jeszcze przez wiele dni zwłoki  niemieckiego  żołnierza  wisiały  przerzucone przez  połamaną konstrukcję mostu.

            Obie przeprawy: kołową i kolejową, wysadzono jednocześnie. Razem z mostami Zamoście utraciło gaz, wodę i prąd. Tak twierdziła p. Zawiejska.  – Nie, światło tylko na chwilę przygasło – utrzymywała Danuta Stawna.

Generał uciekł nie zostawiwszy rozkazów

            Wyznaczony do obrony pozycji w Borku landsberski batalion Volkssturmu  od rana nie miał łączności z dowództwem. Wieczorem dowódca postanowił wymaszerować do miasta. Równie zdezorientowany był Walter Neumann, oficer, któremu powierzono wschodnią rubież obrony miasta.  Bezskutecznie usiłował się połączyć telefonicznie z aparatu w fabryce  IG-Farben [dziś  Stilon]   z   dowódcą   garnizonu.  – Pusta fabryka działała odstraszająco, wszystkie pomieszczenia  stały  otworem, jednak  telefon  milczał.  Wysłałem więc do generała podporucznika, aby zameldował mu o sytuacji i odebrał nowe rozkazy.

            Podporucznik wrócił z Gorzowa wzburzony i blady. – Doniósł, że  koszary  zastał  prawie  puste. Generał uciekł bez pozostawienia  rozkazów dla nas.

            Potwierdzał to w swych wspomnieniach gen. Theodor Busse, dowódca 9 armii niemieckiej: na północnym skrzydle armii szczególnie  brzemienny  w  skutki  był  zawód, jaki sprawił komendant obrony  Landsberga. Nie zważając na otrzymany rozkaz, porzucił bez walki mosty na Warcie [co w tym przypadku akurat nie jest prawdą – przyp. J.Z.]  i wycofał się jednym skokiem do Kostrzyna. W ten  sposób  otworzył  rosyjskim wojskom pancernym drogę do Kostrzyna  na północ od Warty...

            Ślady tej ucieczki znajdujemy też w powieści Christy Wolf: Uprzytomniła  sobie,  że  potrzeba jej informacji. Telefon już  nie   działał,   sytuacja  wydawała  się  poważna.  Pomysł: Leo Siegmann, przyjaciel Bruno Jordana, księgarz jest w zaopatrzeniu koszar generała von Strantza [tj. imienia Strantza; później koszary  saperów  przy  ul. Chopina]. Jeśli ktoś może jej powiedzieć, jak sprawy stoją, to właśnie on. Zdecydowana na wszystko, przedziera  się  do  niego.  Siegmann, blady, niszczy właśnie ostatnie ważne papiery, potem bez zwłoki pryska stąd: choćby miał iść piechotą.  Garnizon dostał rozkaz wymarszu.  Spojrzenie na dziedziniec koszar przekonuje Charlotte: wszystko stracone.

Zrobić to samo, co generał

Z nadejściem ciemności usłyszeliśmy samoloty i zeszliśmy do piwnicy – wspominała Hedwig Deutschländer[44]. Życie całego miasta przeniosło się teraz na najniższe kondygnacje. Niektórzy przenosili się do domów swych krewnych i znajomych, położonych w  pozornie  bezpieczniejszych  częściach  miasta.  Wilhelm Schulz gościł w ten sposób sąsiadów z okolic Marienkirche, którzy obawiali się wzmożonego ostrzału artyleryjskiego centrum L. – Teraz wiemy, iż żaden strzał nie padł – wspomina po latach. –  Zmierzchało  już, gdy podmiejskie wioski na wschód od  Landsberga stanęły w płomieniach.

            To samo twierdził Walter Neumann: – Około godz. 19.00 zrobiło się całkiem ciemno.  Bez wyraźnej przyczyny buchnęły nagle płomienie nad Wawrowem. Odniosłem wrażenie, że zalegająca tam i związana z nami kompania [rumuńska lub węgierska –- jak pisał wcześniej, przyp.  J.Z.]  uciekła do wroga. Nieprzyjacielskie czołgi parły z Czechowa w kierunku Landsberga i dzikim strzelaniem straszyły ludność.  Nie było tam już żadnego oddziału, który by się im przeciwstawił. Dla nas oznaczało to tylko jedno: zrobić to samo, co generał i uciekać na zachód.

            Ucieczka, zdaniem Neumanna, możliwa  już była tylko północnym  obejściem  miasta.  Droga odwrotu biegła od dzisiejszej ul. Piłsudskiego,  przez  park Zacisze,  ul. Kard. Wyszyńskiego,  Mickiewicza, Matejki do punktu zbornego wyznaczonego w koszarach  przy ul. Myśliborskiej.

            Z trudem dobudzono się żołnierzy z „Leibstandarte”. – Wówczas  okazało się, że kompania ta ma tylko siłę plutonu.

            Szpica, którą stanowił jeden czołg, wyruszyła około 21. Za nią podążała piechota.  Kolumnę zamykał drugi czołg, na którym jechała grupa z „Leibstandarte” oraz dowódca. Była już godz.  22. – Miasto było ciche, od czasu do czasu padał pojedynczy  strzał, ognia nigdzie nie było. Również w Wawrowie ogień wygasł i nie słychać było odgłosów walki. Gdy jechaliśmy ulicami Landsberg leżał w śmiertelnej ciszy, ciemno i bezludnie, prawie  upiornie.

            Może to  „Tygrysy”  widział  wieczorem  Z.  Wełnic? On jednak obserwował nie ul. Matejki, lecz Sikorskiego.

            – Wieczorem widzieliśmy gromady esesmanów odzianych w kożuszki, jadących w małych samochodach osobowych na zachód. Jeśli musieli, zatrzymywali się za potrzebą i bez słowa jechali dalej  – wspominała Hedwig Deutschländer. Może to byli właśnie żołnierze wspomnianej „Leibstandarte Adolf Hitler”?

            – Pierwsi Rosjanie deptali im po piętach – dodaje Niemka.

Czołgi na Armii Czerwonej

            5 armia uderzeniowa gen. płk. Nikołaja E. Bierzarina[45], na szlaku której  leżał  Gorzów, składała się z trzech korpusów piechoty: 9, 26 i  32.  Ten ostatni  właśnie,  pod dowództwem gen. D. S. Żerebina[46], działał bezpośrednio na kierunku Gorzowa, stanowiąc lewą flankę 5 AUd. Gen. Żerebin dysponował w tym momencie dwiema dywizjami 295 DP (1038, 1040, 1042 pułki piechoty i 819 pułk artylerii) i 416 DP (1368, 1373, 1374 pp  i  1054 p. art.), gdyż jego 60  gwardyjska  dywizja w tym czasie wspomagała 26 korpus gwardyjski  gen.  lejt.  P.  Firsowa,  który  podążał  w  ślad  za oddziałem  wydzielonym.

            ,Nasz armijny oddział wydzielony  w nocy z 30 na 31 stycznia  przystąpił  z  rejonu  Gorzowa  do  wykonania  skoku  przez Odrę  według  marszruty:  Wysoka,  Dębno,  Boleszkowice,  Kienitz.  31  stycznia rano sforsował Odrę, opanował miasto Kienitz  – pisał  po  latach  płk  W. Antonow, dowódca 9 DP 9 KPgw., powołując się zresztą na wspomnienia marszałka  Żukowa,  który  dowodził  1  Frontem Białoruskim.

            Żeby nie było  nieporozumień:  ów  wydzielony  oddział  to był  związek  taktyczny  złożony  z wielu pułków i brygad[47]. Cała armia Bierzarina,  mająca  w  swym  składzie 9 dywizji, w tym kilka na  etatach  gwardyjskich,  liczyła –  lekko szacując – 100 tysięcy  żołnierzy.  Do tego wszystkie jednostki otrzymały pancerne i artyleryjskie  wsparcie  pododdziałów 2 armii pancernej gw. gen.  Bogdanowa.

            –   Pierwsze czołgi zwiadowcze wkroczyły do miasta 30 stycznia od  strony ul. Armii Czerwonej [= Konstytucji  3 Maja] – twierdził  Stanisław Mochol. – Stąd nazwa tej ulicy. Ja tego nie widziałem, ale słyszałem od innych.  Trzy czołgi przejechały ulicą Armii Czerwonej, Sikorskiego, koło białego kościoła skręciły na Różanki... Działo się to około 20...

            –   Mieszkałem  przy  ul.  Sikorskiego  i  musiałbym to widzieć –  oponował Zygmunt  Wełnic–  A widziałem tylko wycofujących się Niemców...

            Jednakże rewelacja S. Mochola znajduje niespodziewanie potwierdzenie  w  ustaleniach B. Dolaty: 30 stycznia dotarł na  przedpola Gorzowa oddział wydzielony 5 armii uderzeniowej, który  podjął bezskuteczną próbę opanowania miasta z marszu. Straciwszy 7 wozów bojowych, oddział wymanewrował miasto od północy i ruszył ku Odrze.

Najbardziej znane zdjęcie militarne z Gorzowa w roku 1945 – działo samobieżne pod wiaduktem.
Nie ma jednak pewności, czy na zdjęciu są żołnierze sowieccy, czy polscy.

 

Samobójcze potyczki

            Przeczy temu jednak relacja  Neumanna,  którego oddział  bez przeszkód dotarł do koszar przy ul. Myśliborskiej. – Niezapomnianie wbił mi się w pamięć obraz kompleksu koszarowego: wszystko było jasno oświetlone, wszystkie drzwi stały otworem, wszędzie leżała broń, panzerfausty, amunicja i wyposażenie, między tym porozrzucane akta.  Koszary przedstawiały obraz chaotycznej ucieczki całkowicie rozproszonych oddziałów.

            Neumann czekał  na te rozproszone grupy do godz. 0.30. – Poza  kilkoma cywilami z wózkami nikt więcej nie przybył.

            Reszta oddziału otrzymała rozkaz odwrotu przez Małyszyn, następnie szosą do Nowin Wielkich i prosto już do Kostrzyna. – W okolicy Małyszyna dzielni volkssturmiści wzięli nas za Rosjan.  Przywitali  nas  ogniem  z karabinów i zranili jednego z naszych  ludzi.

            Nie była to jedyna tego typu pomyłka. To samo spotkało batalion  Vokssturmu,  który  z  Borka dotarł o godz. 22 na Zamoście i nie  mając łączności z dowództwem, podjął ostrożną próbę  przekroczenia mostu na Kanale Ulgi. Gdy tylko  pierwsza  kompania weszła na most, została ostrzelana  z  karabinu  maszynowego  amunicją  smugową. Pozostałe kompanie rozwinęły się na prawo i lewo od mostu, a lekarz batalionu zaczął wołać, że atak ogniowy jest pomyłką niemieckiego gniazda karabinu maszynowego.  Pomyłka ta kosztowała życie 17 volkssturmistów i przyczyniła  się do całkowitej rozsypki batalionu – pisał Otto  Kaplick, rekonstruując wydarzenia na podstawie relacji  świadków. Zwłoki zabitych widziała jeszcze na początku lutego D.  Stawna, gdy opuszczała miasto drogą na Skwierzynę.

            Christa Wolf, wspominając o jeszcze jednym  punkcie obrony,  pisze,  iż o szpital,  gdzie  oszańcowała  się jednostka SS,  toczyły  się  walki. Dodała też zaraz, w oparciu o autopsję z 1971 r., że ślady pocisków zresztą widać jeszcze dzisiaj na  fasadzie  budynku. Zapewne jednak miała na myśli szpital psychiatryczny i żołnierzy Neumanna, który wszak dowodził też SS-manami. Drugi szpital, miejski, znajdował się wszak w centrum miasta i nikt nie zapamiętał jakiejkolwiek próby organizowania jego obrony.

Straszna wolność

            Gdzieś w dwie, może trzy godziny po wysadzeniu mostu, do lagru przy Wale Okrężnym dotarli pierwsi  Rosjanie.  – Nadeszli od strony „Stilonu”, przeszli po lodzie – wspominała Danuta Stawna.  –  Skośnooki oficer, niski, krępy, w towarzystwie kilku żołnierzy, wszyscy ubrani byli w białe ochronne kombinezony, mówił że jest komendantem miasta, ale tylko na 24 godziny.  Uspokoił nas, radził przywdziać ubrania jak najbardziej przypominające  ubiory męskie, wywiesić flagi narodowe i założyć  takie  same  opaski. Rozmawiał z nami dość długo...  Pani Stawna nie zapamiętała jednakże jego stopnia i nazwiska, w cywilu był ponoć felczerem...

            Wojciech Bok długo się zastanawiał, czy musi stawić się na nocną zmianę  w  parowozowni.  Poczucie obowiązku wzięło jednak górę.  Drogę miał krótszą,  bo  przez  Wartę po lodzie. Gdy był już w połowie rzeki, nad głową zaczęły świstać kule. Zawrócił.

            Siedząca wraz z innymi w piwnicy Hedwig Deutschländer usłyszała nad głową człapiące kroki: – Z cieniu murów wyszli pojedynczy Rosjanie. Chociaż nie było nikogo na ulicy, słyszeliśmy strzały.  Mniej więcej po godzinie straszliwej niepewności ktoś szarpnął zamkniętą bramą.  Uzbrojeni po zęby Rosjanie stali na dworze i pytali o niemieckich żołnierzy. Następnie pociągnęli dalej, by zrobić miejsce nowym oddziałom[48].

            Grupa Polaków, ośmiu mężczyzn i jedna kobieta, przebywający w suterenie jednego z domów przy ul. Sikorskiego, pilnie nadsłuchiwała odgłosu toczącej się w ciemności walki.  Dla bezpieczeństwa położyli się na ziemi. Gdzieś około 23 nasiliły się strzały.   Można było rozróżnić niemieckie karabiny i niechybnie radzieckie pepesze.  Coraz bliżej... Było dobrze po północy, może 2-3 nad ranem, gdy w pobliżu domu zatrzymała się rosyjska biedka, dało się słyszeć rosyjskie słowa. Radość i jednocześnie strach.  Z ujawnieniem się postanowili poczekać do świtu.  Jeden z nich znał rosyjski, wyszedł krzycząc: Nie  strielajtie.  Chwilę rozmawiał z żołnierzami, ośmieliło to innych.   Patrzą: ulica pełna wojska.  Próbowali żołnierzom wytłumaczyć, że są Polakami. Poliaki w Giermanii? – dziwili się sołdaty.  Zjawił się na szczęście oficer, kazał im założyć biało-czerwone opaski...

            Podobne przeżycia były udziałem grupy Polaków pracujących na Wieprzycach. Był wśród nich Ryszard Brych[49], który wraz z najbliższą rodziną i grupą warszawskich przyjaciół został uwięziony już na początku powstania warszawskiego i przywieziony ok. 15.08.1944 r. do fabryki Maizena[50]. W drugiej poł. sierpnia 1944 r. trafiło tu także 40 powstańców warszawskich, ponadto od strony Warty znajdowały się baraki dla innych jeńców wojennych: radzieckich – ok. 120, oraz włoskich, tak zwanych jeńców Badoglio – ok. 80. W nocy z 27 na 28 stycznia 1945 r. Wermacht czy Gestapo wywiozło z fabryki wszystkich jeńców wojennych, podobno do Kostrzynia [sic] – wspominał Brych. – 28 stycznia rano kazano mi wygasić kotły i unieruchomić maszyny parowe, w wyniku czego po nocy musiałem pracować w dzień [...] po kolacji, a więc po mojej przeszło 28-godzinnej pracy bez przerwy, przyszedł do mniej obermajster Mantzek i zakomunikował, że za chwilę cała fabryka wstrzyma całkowicie produkcję, ponieważ Niemcy muszą wyjechać na kilka dni. Ale żebym uprzedził wszystkich Polaków, żeby nic nie wynosili z fabryki, bo Niemcy na pewno za kilka dni wrócą i złodziei karać będą śmiercią [...] 29 i 30 stycznia 1945 r. nikt z baraku nie wychodził na teren fabryki ani też na ulicę. Nastała cisza, jak przed burzą. W ciągu dnia słyszałem słabą kanonadę artyleryjską i karabinów maszynowych od strony wschodniej – Brych wyraźnie przyspiesza ewakuację Niemców, moment zarejestrowanej przez wszystkich ciszy, jak też pojawienie się Rosjan, którzy do Wieprzyc mogli dotrzeć dopiero po zajęciu śródmieścia, chyba że to nieświadome świadectwo jakichś nieznanych wciąż działań, może w wykonaniu pododdziałów 2 APgw. gen. Bogdanowa.

             – Wieczorem ok. godz. 19 wtargnęło do naszego budynku kilkunastu żołnierzy radzieckich. Z umundurowania wyglądali na pancerniaków.  Zachowywali się spokojnie i przyzwoicie. Po uzyskaniu od nas zapewnienia, że w tym budynku mieszkają sami Polacy [...], prosili o ciepłą wodę w miskach, aby się mogli umyć na klatce schodowej. Nie chcieli się myć w naszych sypialniach. Z rozmów z nimi wynikało, że jest to inteligencja  armeńska, gruzińska i rosyjska. Przedstawiali się jako doktorzy, inżynierowie, a nawet profesorowie. Po umyciu się odjechali zaraz do Kostrzyna [sic]. Następnego dnia, 31 stycznia 1945 r. przed południem, zaczęła maszerować, jechać konno, kibitkami jednokonnymi i samochodami, właściwa Armia Radziecka[51].

            Przed laty rozdział ten zakończyłbym stwierdzeniem: Tak wyzwolono Gorzów.  Byli znowu wolni... W rzeczywistości Gorzów został zdobyty i to praktycznie bez walki. Niemcy twierdzą, że Rosjanie wkroczyli do centrum już o godz. 23. Rację więc mieli pionierzy, nazywając jedną z ulic imieniem 30 Stycznia.  Najtrudniej jednak datę tę wiązać z wolnością. Przez następne kilka tygodni w mieście tym wolno było przede wszystkim rabować, mordować i podpalać.

 

4. Noc, w której spłonęło śródmieście

            Pierwsze dni sowieckiej okupacji miasta L. w pamięci jej mieszkańców zapisały się okrzykami urri-urri. W ten sposób zwycięzcy dopominali się o zegarki. Konfiskowano pieniądze, biżuterię broń. Miasto wydane było praktycznie na łup maruderów. Na porządku dnia były gwałty, morderstwa, rabunki. Żadnej władzy. A wokół celowo wzniecane pożary.

            Część oddziału Volkssturmu, który dał się zaskoczyć przez własnych obrońców mostu na Kanale Ulgi, schronił się w fabryce  kabli[52]. Jeden z polskich robotników, którzy tam nocowali, wymknął się skrycie i powiadomił Rosjan. Rankiem kilku czerwonoarmistów wzięło Niemców do niewoli.

Wszyscy gnają w stronę Odry

            Oddział Waltera Neumanna dotarł z Małyszyna do Nowin Wielkich, gdzie grupa młodzieży z Hitlerjugend, ustawiwszy działo przeciwlotnicze na drodze, chciała zatrzymać radzieckie czołgi.  W Białczu ostatni oddział landsberskich obrońców dogonił swego generała.  Cały dzień zbierały się rozbite grupy, nazajutrz, 1 lutego, generał zrobił odprawę oficerów i zarządził odwrót.  – Pojedyncze protesty zostały stłumione jednym machnięciem ręki – wspomina Neumann. – Mimo to tego dnia – oczywiście na rozkaz Führera – nie było  wymarszu,  nieprzyjaciel  zresztą  nie  naciskał.

            2  lutego  od  rana oczekiwano na zrzut amunicji i paliwa, około  południa  rozległa się strzelanina gdzieś na północy. Ogniem tym Rosjanie gonili rozbite oddziały niemieckie, uciekające z lasu do domów w Białczu.  Wtedy Neumann został ranny, ocknął się wieczorem na witnickim ratuszu zamienionym na lazaret. Wraz z innymi rannymi jeszcze tej nocy został ewakuowany na drugi brzeg  Odry.

            Skądinąd podaje się, iż Witnicę zajęły już 1 lutego przez  oddziały 60 DP gen. mjr. Wiktora Czernowa (32 KP). Może zajęły i pomknęły na  zachód.  W tych dniach wszystko było możliwe. Na lewym skrzydle 5 armii  gen. Bierzarina wytworzyła się trudna  sytuacja.  8 armia gw. gen. Czujkowa, oblegająca w dalszym ciągu twierdzę i miasto Poznań, częścią sił wyszła w rejon Skwierzyny,  gdzie zatrzymana została przez kontratakującą piechotę niemiecką  z  czołgami.  Luka między 5 AUd. a 8 Agw. wynosiła ok. 50 km, biorąc zaś pozycje wysuniętych oddziałów, dochodziła do 100 km. Skrzydło było więc odsłonięte. Gen. Bierzarin postanowił uderzyć na flankę wroga siłami 32 korpusu. W nocy z 31 stycznia na 1 lutego 416 DP została przerzucona przez Wartę w pobliżu Gorzowa i już rano nawiązała walkę z przeciwnikiem w rejonie Rudnicy i Wałdowic (to wtedy zapewne wieś ta, leżąca na skrzyżowaniu drogi z Gorzowa z  szosą  kostrzyńską, dziś droga nr 22,  została starta z powierzchni  ziemi). Natomiast 295 DP posuwała się prosto na Kostrzyn.

            Gorzów stał się miastem przyfrontowym.

Radziecka obrona przed... Luftwaffe 

            O ile do tej pory alarmy lotnicze spowodowane były przez samoloty wracające znad Berlina, a dwie bomy zrzucone przez pomyłkę w sierpniu 1940 r. w  okolicy alei Marcinkowskiego  wspominano bardzo długo, tak teraz naloty stały się rzeczywistością i to za sprawą lotnictwa... niemieckiego. Już chyba 31 stycznia zbombardowano dworzec.

            – Niemieckie samoloty latały nisko, strzelając z karabinów maszynowych – wspomina Stanisław Mochol–  Chcieli nawet zbombardować drewniany most zrobiony na chybcika. Te bomby spadły po drugiej stronie rzeki. Tam – u wylotu mostu – był skwer i kilka domów stojących półkolem, była apteka, chyba dentysta...  Wszystko zostało zburzone.  Kilka niemieckich bomb  upadło na rzeźnię, jedna gdzieś na Kosynierów Gdyńskich...

            Faktycznie, do chwili oddania hotelu „Mieszko”, nim otynkowano sąsiednie kamienice, elewacja narożnego budynku przy ul. Krzywoustego popstrzona była otworami, które mogły pochodzić od odłamków bomby.

            Z chwilą przywrócenia łączności kolejowej z Landsbergiem – pisał w swym pamiętniku Marian Dychtowiczrozpoczęły się intensywne naloty Luftwaffe. Codziennie, z niemiecką pedanterią o godzinie 20.00 nadlatywały na miasto wrogie samoloty, usiłując zniszczyć nastawnię oraz tory kolejowe i sparaliżować dostawy frontowe.  [...]  Przy okazji i miastu parę bomb się dostało.  Przedziwna ironia losu, że Landsberga, a więc przede wszystkim Niemców – broniła przed niemieckimi nalotami radziecka artyleria przeciwlotnicza, obsługiwana wyłącznie przez kobiety.

            Takie naloty miały miejsce jeszcze w kwietniu.  Jak pisał pierwszy  starosta, Florian Kroenke[53], wytypowany konspiracyjnie  kandydat  na  burmistrza, który przybył do Gorzowa z drugą ekipą  wągrowiecką, będąc pod wrażeniem alarmu lotniczego, jaki Gorzów  przeżywał  właśnie w dniu  jego  przyjazdu, zrezygnował z przewidzianego dla niego stanowiska[54].

            Groźniejsze od nalotów były jednak pożary.

„Brandkommando” w akcji

            – Siedziałam przez te dni w mieszkaniu na Zamościu i tylko przez okno widziałam łunę nad ul. Sikorskiego i słychać było tylko ura, ura.  Drogę na Kostrzyn sobie oświetlali – wspomina pani  Zawiejska-Eckersdorf.

            Gorzów w czasie tej wojny ucierpiał bardzo, nie tyle wskutek bombardowania czy obstrzałów artyleryjskich, ile wskutek pożarów – pisali Bogumił Krygowski i Stanisława Zajchowska w wydanej już w  1946 r.  pracy  „Ziemia  Lubuska.  Opis geograficzny i  gospodarczy”.   W kilkanaście  lat  później  T.  Frąckowiak-Skrobała uzupełniła to nieprawdziwym   stwierdzeniem,   iż  dowództwo   niemieckie   garnizonu   gorzowskiego  zastosowało  taktykę spalonej ziemi, podpalając przy wycofywaniu się ze swych  pozycji  obronnych niektóre budynki, a nawet całe zespoły [...].  Tak spłonęła znaczna część śródmieścia oraz częściowo ulice Sikorskiego, Dąbrowskiego, Walczaka i inne... Jak żywotna jest ta wersja świadczy fakt, iż jeszcze w 1995 r. dało się ją przeczytać  w  gazetce  ściennej  w  jednym  z  gorzowskich  liceów...

            Gorzów podpalili bowiem Rosjanie.  –  Spalili pół Rosji, całą Polskę, to  co  ich  oszczędzać  –  tłumaczył jeden z żołnierzy  radzieckich  Zygmuntowi  Wełnicowi.  Nie zawsze jednak był to odruch zemsty, taki bezinteresowny wandalizm. Raczej planowa akcja.

            – Po południu, kiedy nadciągały ciemności – wspomina Katharina Textor[55]obserwowaliśmy przez całe dni na Zamościu kolumnę samochodową,   która  wyjeżdżała  z  fabrycznego  podwórza  przy  Angerstraße  [= Przemysłowa], należącego wcześniej do Pauckscha[56], i  za pół godziny wracała. Wedle niej mogliśmy nastawiać nasz stary budzik.  Gdy tylko ten konwój  pojawiał  się na drodze, zaraz  wybuchały  płomienie  w  różnych  miejscach  miasta,  głównie po  drugiej  stronie  Warty. Rosjanie zbudowali zrazu most pontonowy na samym lodzie, tak że „Brandkomando”, jak je wnet nazwaliśmy, mogło wygodnie się przemieszczać. Było widoczne, iż w pierwszej kolejności podpalali domy dawnych towarzyszy partyjnych, w tym też dom społeczny[57], w którym na końcu zarząd powiatowy NSDAP się mieścił.  W naszym najbliższym sąsiedztwie spalono dom przy Zimmerstraße 69 [= Wawrzyniaka], w którym podobno, jak przypuszczali, mieszkał Ortsgruppenleiter  Licht.  W rzeczywistości mieszkał on przy Zimmerstraße 7 i dom ten następnego wieczoru został podpalony.

            Podpalenia musiały być zamierzone. Tak twierdził np. drogista Wartenberg[58] z Richtstraße 35 [= Sikorskiego 115][59], którego budynek był wciąż nienaruszony, gdy sąsiedni dom starszego cechu piekarzy stanął w płomieniach. Od iskier spłonął jednakże doszczętnie dom Wartenberga, podobnie jak wiele innych starych budynków szachulcowych.

            Największy pożar zaobserwowaliśmy na zachód od Kościoła Mariackiego.  Snopy ognia wznosiły się wysoko i rozsypywały mnóstwo iskier.  Później dowiedzieliśmy się, że działo się to w browarze Kohlstocka na Rynku, gdzie składowano zboże i słomę dla koni[60].  Ogień przerzucił się na dom handlarza skór Kobersteina przy Richtstraße 13 i objął przyległe posesje[61]. Jednej nocy spłonęła cała zachodnia część rynku. Podobny los spotkał nocą w pierwszym tygodniu okupacji całe landsberskie śródmieście[62].

            W połowie lutego Sowieci obwieścili, że pożary są dziełem  sabotażystów. I zakazali ich gaszenia.

 

5. Dragun i samozwańcy

            Pierwsze dni po wkroczeniu Rosjan i Niemcy, i Polacy, dla których w końcu oznaczało to „wyzwolenie”, wspominają jednakowo tragicznie. Śródmieście płonęło, zaś po przejściu wojsk frontowych miastem zawładnęli maruderzy. Nocami przebijały się niedobitki niemieckich oddziałów, zaczynał działać Wehrwolf. Każdej nocy słychać było strzelaninę, mnożyły się napady i gwałty. I wszędzie mnóstwo trupów, których nie miał kto pochować.

            Mało kto wychodził na ulicę. Może był taki zakaz, w nocy na pewno, przede wszystkim dyktował to rozsądek.  Niemcy zabarykadowali się w domach przystrojonych białymi prześcieradłami.  Zygmunt Wełnic i jego współtowarzysze w dzień spali, w nocy czuwali. Mieszkańcy lagru na Wale Okrężnym zrazu oglądali łunę nad miastem i świętowali, szybko jednak zdecydowali się wyjechać. Jak wspomina Danuta Stawna, było to 2 lutego. Ktoś przyprowadził wóz zaprzężony w dwa silne konie niemieckie. W Brzozowcu spotkali Rosjan, którzy „zaproponowali” zamianę obu koni na jednego konika rosyjskiego.  – Ten was lepiej pociągnie na wschód – zapewniali.  Po lasach siedzieli Niemcy, wpadli nawet  na nich, ale oni,  słysząc  zbliżających  się Rosjan dali uciekinierom spokój. Było już ciemno, gdy dotarli do Murzynowa, zajętego przez wojska radzieckie.  Zatrzymano ich przez dobę, bo Niemcy wciąż zagrażali.  Potem Sowieci wskazali  im drogę przez Świniary na  Międzychód...

           

Żołnierz Armii Czerwonej, regulujący ruch przemieszczających się przez miasto wojsk. Wg niemieckiej monografii Landsberga – na ul. 30 Stycznia.
Trudno dziś jednak ustalić takie miejsce, z które w jedną stronę prowadziły drogi do Berlina, Kostrzyna, Witnicy, Mieszkowic, Wysokiej, Chojny, Skwierzyny i Myśliborza, w przeciwną stronę –  do Barlinka, Łubianki i Kłodawy.

 

Komitet sędziego Sztremika

            Nie wszyscy jednak uciekali. Grupa Polaków zamieszkujących obóz w centrum miasta, urządzony w dawnym „Herberge zur Heimat”, gospodzie-schronisku przy ul. Strzeleckiej, gdzie – jak wynika z opowieści  przebywających  w  niej Polaków – była przejściowa kwatera  dla przymusowych robotników nim przekazano ich pracodawcom[63].

            – Ten  komitet liczył z dwudziestu paru ludzi, milicję zaraz  zorganizowaliśmy,  mnie zrobiono sekretarzem zarządu – opowiadał  mi  przed  laty Stanisław Mochol, może ostatni świadek tego mało  znanego epizodu.

            Jedynie Hieronim Szczegóła w swoich pracach[64] odnotował ten fakt, powołując się  na  pracę  magisterską  Mieczysława  Żywieckiego[65]Komitet zajął  elektrownię,  wodociągi,  gazownię,  piekarnię,  rzeźnię  i inne  obiekty

            Wszystkie publikacje na ten temat, łącznie z moimi tekstami, zrekapitulował ostatnio Dariusz A. Rymar, stwierdzając, iż na czele „Komitetu do organizowania władzy polskiej” stanął przedwojenny lwowski sędzia Sztremik, a sekretarzem został Stanisław Mochol. Komitet liczący dwadzieścia kilka osób zajął kilka obiektów w mieście. Już ok. 1 lutego 1945 r. powstała, bliżej nieznana, polska formacja milicyjna. Jednym z jej organizatorów był Eugeniusz Mikłasiewicz[66]. Z kolei Ryszard Brych z polecenia komendantury zorganizował obóz dla Polaków, w celu ułatwienia im powrotu do domu[67].

            Sam Brych widział to inaczej: Od 1 lutego 1945 r. próbowałem z kobietami z naszego obozu stworzyć jakieś względnie możliwe warunki wyżywienia dla Polaków z Maizena i fabryki makaronu usytuowanej naprzeciw  nas oraz zabezpieczyć te grupy Polaków przed rabunkami i gwałtami, jakie szalały w mieście.  W sumie chodziło zapewne o to samo.

            Wiele więc wskazuje na to, że źródłem wszystkich informacji o tzw. komitecie polskim był  pan Mochol.

            – Przewodniczącym  tego  komitetu był sędzia ze Lwowa, Sztremik  się  nazywał[68]. Dziwne były jego losy, wiem tyle, co mi opowiadał.  Jego syn należał do Hitlerjugend, gdzieś prywatnie mieszkał na mieście, ale na krótko przed wyzwoleniem rozbroił i zastrzelił  Niemca.  Nie wiem, jaki użytek zrobił z tej broni, potem poszedł do wojska i był nawet oficerem... Wiem to wszystko od ojca. On sam zamieszkał później w Poznańskiem, wiem tyle, że już nie żyje... – opowiadał mi Mochol w 1984 r.

 Najpierw pochować zmarłych...

            – Chcieliśmy początkowo przyjść z pomocą  Armii  Czerwonej,  nawiązaliśmy  kontakt z komendantem miasta... Chcieliśmy Niemców zmuszać do pracy... – tłumaczył motywy powstania tego komitetu. Pragnienie odwetu nawet po latach wydaje się zrozumiałe, a pracy nie brakowało.  Należało gruzy usuwać, ciała grzebać. Trupy w mieście były wszechobecne i tylko mrozom można było zawdzięczać, że nie wybuchła epidemia. Wycofujące się oddziały esesmańskie ciągnęły sanie z rannymi, a kiedy okazało się, że nie ma już szpitali, porzucali tabory z rannymi na ulicach. Doszli do tego polegli w walkach, ofiary rozmaitych napadów. Niedołężni ludzie umierali w wyziębionych mieszkaniach, nierzadkie były przypadki samobójstw...  Wiele trupów na ulicy było porozjeżdżanych przez  czołgi i inne pojazdy.

            –  Pamiętam, taki trup leżał na Młyńskiej – wspominał S. Mochol. –  Nawet znałem tego człowieka, był krawcem z zawodu, należał do SA, ale twierdził,  że  był komunistą. Nazywał się Fliegder[69], w czasie I wojny światowej dostał się do niewoli angielskiej i wówczas zetknął się z Polakami. Ponoć tak się z nimi zżył, iż twierdził, że będzie się nazywać Fliegderycki. Po polsku znał zaledwie parę słów, ale jak spotkał Polaka na ulicy, zawsze zagadywał.  On rzekomo, jak te pierwsze czołgi wjechały, wybiegł  z pół litrem wódki, by częstować tych żołnierzy. Oni myśleli, że to benzyna i dostał serią z karabinu.

            Jeszcze 19 lutego, gdy z rana dotarła do Gorzowa pierwsza grupa polskich kolejarzy, przed dworcem straszyły zdewastowane trolejbusy z makabrycznymi pasażerami – jak zanotował  Jan  Gryszko[70]. – Leżały w nich trupy![71]

            Ówczesny radziecki komendant miasta nie pozwalał usuwać zwłok. –  Niech Niemcy patrzą i widzą, co to jest wojna – powtarzał.

            Nie wiadomo kiedy płk Siergiej Dragun[72] objął funkcję komendanta.  Okazuje się, że  był  już trzecim oficerem na tym stanowisku w  ciągu  2 tygodni. Pierwszy był trzy dni. Czy to ten, co gościł u  Polaków   na  Wale  Okrężnym?  Z tym drugim, który zabraniał pogrzebów, nawiązał kontakt Komitet Polski. W końcu zjawił się  Dragun.

            – Pamiętam – wspominała pani Truda Eckersdorf-Zawiejskaże pierwszym jego zarządzeniem był właśnie rozkaz uprzątnięcia trupów.  Było to obwieszczenie na białym papierze, mogłabym dziś wskazać miejsce, gdzie wisiało...

            Grupą pogrzebową kierował nadproboszcz Wegner[73]. Liczyła ona 15-16  osób,  należał  do nich Wilhelm Schulz. Przez kilka tygodni przy pomocy wózków bagażowych wywożono zwłoki na nieistniejący już cmentarz ewangelicki przy ul. Walczaka.  –  Całymi dniami odszukiwaliśmy w Quilitzpark[74] i  w  ogródkowych  altanach  ciał  tych,  którzy sami swemu życiu kres  położyli.  W stawie przy Fernemühle[75] wyławialiśmy niemieckich żołnierzy, a na Friedeberger Chaussee [= Walczaka]  wciąż  leżeli  Niemcy,  przejechani  przez rosyjskie ciężarówki.  Znaleźli oni na polu miejsce wiecznego spoczynku. Tym natomiast, którym na cmentarzu – naszpikowanym sowieckimi działami – wieczny spokój wyproszono, odmawiał nadproboszcz Wegener ostatnie „Ojcze nasz”.  Dwie trumny, które przed składem win Großa przy Wollstraße[76] już od wielu dni stały, tak że nikt się nie odważył zbliżyć, pochowaliśmy w pierwszej kolejności.

Wyjeżdżali, by wrócić...

            Tymczasem płk Dragun wezwał sędziego Sztremika i powiedział: – To jeszcze za wcześnie na organizowanie władz cywilnych. W dzisiejszych warunkach front może w ciągu kilku godzin przesunąć się o kilkadziesiąt kilometrów.  My jesteśmy żołnierzami, nas może spotkać najgorsze, ale wy, Polacy, bylibyście biedni.

            To było 12 lutego.  Tak upadł Polski Komitet.

            Ryszard Brych organizował wyjazd od 10 lutego, jego przyjaciele znaleźli w opuszczonych gospodarstwach dwa wozy bauerowskie i cztery konie oraz dwukółkę na gumach z kucykiem. Wieprzyce opuścili właśnie 12 lutego: – Wozy na obręczach metalowych, jakie mieliśmy do dyspozycji, uzbroiliśmy w pręty żelazne, na które narzuciliśmy i przymocowaliśmy plandeki nieprzemakalne, zabezpieczające 4/5 wozu przed deszczem i śniegiem. Następnie załadowaliśmy na te wozy pokarm dla koni oraz wyżywienie dla nas, czyli dziesięciu osób: Marii[77], Barbary[78] i Wojciecha Zdzieszyńskich[79], Stanisława i Jadzi Wolińskich[80], Aleksandra i Heleny Pasierbskich[81], Wandy[82] i Wiesława Furmańskich[83], oraz mnie.  Jechali przez Santok, Puszczę Notecką do Murowanej Gośliny i Gniezna, później na Grodzisk i Nadarzyn do Nowego Sękocina. W Sanoku [sic], kierując się na Puszczę Notecką, musieliśmy przejechać przez most pontonowy zbudowany przez wojska radzieckie. Ruchem kierowali przed i za mostem, jak i na samym moście żołnierze rozstawieni co kilka metrów po obu stronach przeprawy. Wjeżdżając na ten most musieliśmy jechać po zmasakrowanych trupach żołnierzy niemieckich..[84].

            S. Mochol też wyjechał na wschód, ale dotarł tylko do  Wronek,  gdyż  zachorował...

            Niebezpieczeństwo rysowane przez Draguna wcale nie było wydumane.  W tych dniach bowiem Niemcy rzeczywiście szykowali kontruderzenie z północy i południa. Przeciwnatarcie, które wyruszyło z rejonu  na północ od Recza, zdołało w ciągu  zaciętych walk w dniach 9-17 lutego odrzucić nieco na południe  wojska   radzieckie   i   nawet   odblokować  Choszczno.  Gorzów  faktycznie przez kilka dni był zagrożony.

            Jak się trochę uspokoiło, Wojciech Bok zaryzykował wyprawę na stację. Parowozownia była zdewastowana. Choć bał się napatoczyć na rosyjskie patrole,  zachodził  tam parę razy. Widział puste zrujnowane hale, porozrzucane dokumenty, zniszczone maszyny. Czy sądził wówczas, że to będzie polskie?  Już właściwie z żoną postanowili wyjechać,  czyli  wrócić  do  Dąbrówki. I kiedy tak spakowani siedzieli w kuchni, zauważał przez okno Maksa Fettera  z  parowozowni, jak w towarzystwie kolejarza w rogatywce skręcał  do  jego  domu. – Pan Bok? Wawrzyniak jestem – powiedział polski kolejarz.  – Panie Bok, nie ma odwrotu. Parowozownię przejmujemy od Rosjan, ja pana nie puszczę, tu pan jest potrzebny.

            Został Bok, został Wełnic, wrócił Mochol, Ryszard Brych z rodziną i znajomymi, wróciła Danuta Stawna.  A Zygfryd Wawrzyniak[85] założył Kolejowy Klub Sportowy...

            To jednak później. Tymczasem pani Zawiejska, szukając pracy, zachodziła często do komendanta Draguna. Odpowiadał niezmiennie: – Podażditie niemnożko, prijdut Poliaczki, budiet robota

 

6. Pierwsze sprawozdanie prezydenta Wysockiego

            Dwa tygodnie  po  rozwiązaniu  polskiego  komitetu  radziecki  komendant wojenny, płk. Dragun, powołał niemiecką administrację  miasta.  Równo miesiąc  później, burmistrz Wysocki wyrzucił  niemieckiego  „burmistrza”  wraz z jego krzesłem. To był chyba prawdziwy koniec i zarazem prawdziwy początek.

            W chwili, gdy landsberscy Niemcy zaczynali się organizować, do  sztabu   5   Armii  Uderzeniowej  gen.  Bierzarina  wybrała  się  delegacja wągrowiecka, by uzyskać przyzwolenie na zorganizowanie  polskiej   administracji   w   przyfrontowym  wciąż  Landsbergu.  Dlaczego właśnie Wągrowiec wziął sobie za honor organizowanie polskiej władzy w odległym mieście nad Wartą? Za przypadek  należy uznać fakt, iż ta sama armia, która wyzwoliła Wągrowiec,  zdobyła także dla Polski Landsberg, w każdym razie to nie ta  okoliczność kazała w lutym posłać wągrowieckich kolejarzy, a w ślad za nimi – organizatorów życia cywilnego. To, co przez lata uchodziło za oczywisty fakt jawi się wciąż jak dziewiczy temat badawczy.

To tu prezydent Wysocki miał „zrzucić ze schodów” niemieckiego burmistrza.
Zapewne jednak właśnie tu urzędował ostatni niemiecki zarząd miasta i pierwszy polski.

 

Dlaczego właśnie Wągrowiec?

            Wydaje się, że sprawa sięga korzeniami lat konspiracji i to bynajmniej nie  moskiewskiej, ale londyńskiej! Wszak rząd w Londynie też przewidywał przesunięcie Polski na zachód i tajne organa państwowe  szykowały  kadry  i plany operacyjne dla nowych ziem.  Wągrowcowi – jak widać – przypadł Landsberg. Katalizatorem decyzji było poznanie przez członka wągrowieckiej grupy konspiracyjnej przedstawiciela firmy gorzowskiej, poprzez  którego  można  było  uzyskiwać  materiały  oraz  dane dotyczące  miasta i znajdujących się tam fabryk – pisał po latach Florian  Kroenke, wspominając   także  o  wytypowanym  konspiracyjnie  kandydacie  na  burmistrza  i  że  w czasie podróży do Gorzowa grupa wybrała swego przewodniczącego, który zgodnie z ustaleniami konspiracyjnymi określił siebie jako starostę powiatu gorzowskiego. Tak oto przygotowania rządu emigracyjnego wyszły naprzeciw oczekiwaniom władzy ludowej, zaś nowo mianowani pełnomocnicy rządu dopiero mieli stać się działaczami PPR czy PPS.

            Tymczasem mamy początek marca, gdy czteroosobowa delegacja wągrowiecka (przedstawiciel PPR, burmistrz, tłumacz i kierowca),  która  –   pilotowana  przez  majora Armii Czerwonej,  P.  Sokołowskiego  –  udała  się  do kwatery pod Kostrzyn, usłyszała  słowa  uznania od generała Bierzarina za inicjatywę i zachętę do  energicznej pracy organizacyjnej  – wspominał Florian Kroenke,  ówczesny  burmistrz  Wągrowca  (wybrany  nb. spontanicznie przez  ogół   mieszkańców),  który niebawem  miał  zostać  pierwszym  gorzowskim starostą.   –  [...]  O stanowisku sztabu został jednocześnie telefonicznie poinformowany komendant komendantury wojskowej w Gorzowie pułkownik Siergiej Dragun, z którym w drodze powrotnej ze sztabu omówiliśmy wstępne zamierzenia naszej  grupy.  [...] Wracaliśmy więc do Wągrowca „z radością w sercu i  ze śpiewem na ustach”. Na przygotowanie się do wyjazdu nie było jednak wiele czasu. Kolejarze wągrowieccy, przebywający w Gorzowie zaalarmowali nas bardzo niepokojącymi informacjami...''

Niemieccy komuniści z odzysku

            W tym samym duchu pisał 40 lat wcześniej tygodnik „Ziemia  Lubuska”  na rocznicę powołania władz polskich: Gdy  na teren Gorzowa wkroczyły wojska polskie [sic!] i radzieckie, pozostali Niemcy, licząc na nieudolność Polaków i naiwność wojsk radzieckich, zaczęli organizować się celem ratowania swego stanu posiadania.   Miejscowi SS-owcy zdobyli się nawet na próbę zorganizowania „niemieckiej partii komunistycznej” oraz na projekt stworzenia „proletariackiego państwa”, które by objęło całą Ziemię Lubuską i sięgało aż po Berlin.  Wieść o tych zamiarach przynieśli do Centralnej Polski kolejarze polscy. Oni też „przeszwarcowali” w ciężkich warunkach przyfrontowych pierwszą ekipę 28 polskich pionierów do Gorzowa...[86]

            Kategoryczne opinie  na temat niemieckiego zarządu łagodniały w miarę upływu czasu. Hieronim Szczegóła, powołując się na pracę  A. Markusfelda  z  1962 r., pisał o niemieckiej  „grupie samorządowej” w Gorzowie, gdzie w chwili wyzwolenia miasta  przebywało  ok. 30 tys. Niemców,  podczas  gdy pracujący tu w czasie okupacji Polacy w połowie lutego na ogół opuścili miasto  [...] radziecki komendant miasta powołał  tymczasową administrację  spośród miejscowych  Niemców,  b. członków Komunistycznej Partii Niemiec. Teresa Frąckowiak-Skrobała, powołując  się również na Markusfelda, też wymienia tymczasową  administrację niemiecką  oraz  grupę  partyjną  reprezentującą  Komunistyczną Partię Niemiec (KPD), które z chwilą przybycia  władz  polskich  [...]  zaprzestały działalności. Także Marian  Dychtowicz  powtarzał po latach w swych pionierskich wspomnieniach  podobną  wersję, dodając, że przedstawiciele zarówno  tymczasowej  administracji  niemieckiej, jak i KPD –  zaprzestali  wprawdzie swej działalności, choć przez pewien czas  służyli  jeszcze  pomocą  i  radą.  Dopiero Florian Kroenke we wstępie do tomiku wspomnień pionierskich z 1987 r. napomknął mimochodem o zlikwidowaniu [...] prowizorycznego niemieckiego zarządu miejskiego i zdemaskowaniu fikcji ad hoc zorganizowanej  rzekomej komórki KPD.

Ostatni czerwony burmistrz miasta L.

            Cóż więc takiego  przynagliło  pionierską  grupę do wyjazdu na  tydzień   przed  Wielkanocą?  Na pewno wieść o grabieżach i pożarach.  Ale także to, że mury miasta pokryły się napisami w rodzaju Hoch soll er leben Stalin [= niech żyje Stalin], malowane po kryjomu, ale na pewno za wiedzą komendanta. Niemcy zaczęli podnosić głowę.  Poprzypinali czerwone kokardki, udając komunistów. Wyglądało, iż cały aparat Himmlera przez 12 lat swej działalności okazał się bezskuteczny, skoro w prowincjonalnym konserwatywnym miasteczku, które nigdy nie był bastionem lewicy, przetrwała tak liczna  organizacja komunistyczna!

            Ale Paul Schulz, tytułowany przez Niemców  burmistrzem,  rzeczywiście był dawnym komunistą i radnym miejskim. Tak twierdziła Hedwig Deutschländer, powołując się na osobiste koneksje. W 1924 r. wraz z innym radnym nazwiskiem Lezinsky  oprotestował wybory do Rady Miejskiej, którą  ostatecznie  rozwiązano.  W 38-osobowym zgromadzeniu komuniści mieli tylko 1 mandat, po ponowionych wyborach – aż dwa. Co robił Schulz za rządów nazistów, nie wiadomo, ale dawna działalność stanowiła zapewne dostateczną rekomendację dla płk. Draguna, który pewnie jak wielu innych radzieckich oficerów wychowanych na „Krótkim  kursie   WKP(b)”,  nie mógł  uwierzyć,  że tak silna partia komunistyczna jak KPD przestała istnieć...

            Sam Schulz zaś w radiowym apelu[87] powiedział o sobie: Od młodości działałem w ruchu robotniczym, z powodu moich przekonań dwukrotnie byłem zamykany przez nazistów. Apel ten miał być też opublikowany w piśmie „Freies Deutschland” [= wolne Niemcy], które rzekomo ukazywało się w Gorzowie. Był to raczej wytwór propagandy sowieckiej, zwłaszcza, iż rzeczony numer datowany był na 18 kwietnia, choć z historii wiemy, że po 28 marca Niemcy nie mieli żadnych możliwości, by cokolwiek w mieście wydawać[88]. W mieście utworzono już cywilną administrację. Burmistrzem jest Paul Schultz. Pod jego kierownictwem pracują już wydziały: zaopatrzenia (żywność), przyjmowania skarg od ludności cywilnej, sanitarny, pomocy bezdomnym, uchodźcom, dzieciom i inwalidom, handlu i przemysłu. Miejska elektrownia i wodociągi działają bez zakłóceń. Dwa szpitale[89] i 9 lekarzy[90] pracują dla ludności cywilnej. W chleb zaopatruje mieszkańców 14 piekarń. Każdy pracujący otrzymuje 400 g chleba dziennie, ludność niepracująca 200 g[91]. Pracuje rzeźnia. Wkrótce uruchomione zostaną inne zakłady w mieście. Kościoły są nienaruszone i mogą w nich odbywać się nabożeństwa... Oprócz Schultza odezwę podpisali: zastępca burmistrza Otto Rückheim[92], starszy dzielnicy Georg Klens[93], kierownik wydziału zdrowia dr Johannes Friedländer[94], odpowiedzialny za sprawy sanitarne Friedrich Goetsch[95] – adwokat, ordynator nowego szpitala dr Aloiz Heinemann[96], lekarz dr Friedrich Göhler[97], dezynfektor Alfred  Esch[98] i starsi ulic: Richard Lenz[99], Otto May, Ferdl Luttner[100],Paul Kartte,Albert Pridöhl[101], Hans Müller,Paul Schlasck[102], Paul Schönrock[103], Frieda Pause[104], Richard Wutschke, Paul Pley, Helene Wolf i dwie inne osoby podpisane nieczytelnie.

            – Gdy zjawiłam się u niego [Schulza] dla rejestracji, skarżąc się na rabunki, nie mógł nic poradzić – wspominała H. Deutschländer. –  Organizując kolumny robocze, próbował okiełznać straszny bałagan. Mego ojca i mego męża, których znał wcześniej, wyznaczył na szefów prac.

            To pewnie Schulz był wykonawcą zarządzenia komendanta miasta o podziale na okręgi uliczne, kierowane przez tzw. starszych lub mężów zaufania. Jak wspominał Wilhelm Schulz, od tej pory chodziło się do pracy. My w okręgu Moltke-, Fernemühlen-, Kladow-, Berg- i Friedebergerstraße [= Dąbrowskiego, Borowskiego, Wyszyńskiego, Drzymały i Walczaka] wraz z sąsiednimi ulicami  rozpoczęliśmy usuwanie gruzów.

Lepszy Landsberg od Kobylej Góry

            Wielkanoc tego roku przypadała 1 kwietnia. Pierwsza grupa wągrowiecka, wyruszyła w Wielki Poniedziałek, 26 marca. Cel podróży osiągnęła we wtorek wieczorem. Na dworcu zaskoczył ich napis: „Kobyla  Góra”. Taką  nazwę  narzuciła  administracja  kolejowa,   posługując   się   przedwojennymi  propozycjami  ks.  Kozierowskiego;  ta  akurat  propozycja,  równie  arbitralna, co  pozbawiona   podstaw, nikomu  nie  mogła  przypaść  do  gustu.  Pionierzy woleli jeszcze przez miesiąc posługiwać się niemiecką nazwą w oczekiwaniu na zatwierdzenie lepiej brzmiącej dla ucha nazwy Gorzów.  Dlatego  przez cały kwiecień wszystkie dokumenty  mają  już  polskie nadruki i pieczątki o treści „Zarząd Miejski  m. Landsberg n/W”.

            Pierwszą noc w niedoszłej Kobylej Górze Polacy spędzili w budynku na  rogu   Obotryckiej   i  Pionierów  (stąd  nazwa),  tam,  gdzie  dziś  jest  Dom  Rzemiosła.  W domu naprzeciwko, dziś Obotrycka 9[105] mieszkał Dragun. Wykazał on – jak pisała „Ziemia Lubuska” – dużo zrozumienia i dobrej woli i kategorycznie oświadczył Niemcom, że we wszystkich sprawach cywilnych głos decydujący mają władze polskie. Jeszcze tego samego dnia pierwsi pionierzy nasi udali się do lokalu „niemieckiej partii komunistycznej” i odebrali zakapturzonym SS-owcom wszelką chęć przywłaszczania sobie jakiejkolwiek władzy w mieście.  Obecny prezydent miasta Gorzowa ob. Wysocki[106] sam wyrzucił z lokalu ówczesnego niemieckiego ,,burmistrza'' wraz z jego krzesłem[107].  Z kolei w biuletynie Starostwa Gorzowskiego[108] ujęto to jeszcze dobitniej, wspominając jak  burmistrz Wysocki ze słowami „Weg mit diesem Dreck und Schwein” wyrzucił razem z krzesłem niemieckiego burmistrza, który potem przyznał się „bez bicia”, że jeszcze tydzień temu był esesowcem   

            Wydarzenia te obrosły w legendę i różne, trudne do weryfikacji wersje zdarzeń.  Pierwszą wersję sformułował, jeszcze dość oględnie, sam Florian Kroenke w sprawozdaniu za kwiecień 1945 r.: Po przybyciu władz polskich do Gorzowa zastano na terenie miasta niemiecką partię polityczną, która zarazem skupiała w swym ręku cały zarząd miasta i powiatu. Była to nieudolnie zmobilizowana partia komunistyczna mieszcząca w swych ramach w lwiej części element różnych nacjonal-socjalistycznych odłamów. Po zorientowaniu się w sytuacji partię tę odsunięto od władzy. Ona sama zaś na jakiś czas zniknęła z powierzchni życia politycznego. Usunięcie prezesa a zarazem burmistrza tej partii nastąpiło na skutek udowodnienia temuż przynależności do partii hitlerowskiej[109].

            Z tymi SS-mannami to była zapewne gruba przesada. Sam Kroenke po latach szepnął mi konfidencjonalnie, że musieli się trzymać takiej wersji. Chodziło zapewne o to, by zdyskredytować w oczach Draguna istniejący już zarząd niemiecki, co też zresztą się udało.

            Inne okoliczności objęcia władzy przytoczył Leon Kruszona[110] w sprawozdaniu z 1945: Chcieliśmy objąć w swe posiadanie Stadtverwaltung. Niemcy nie chcieli go opuścić. Zdobyliśmy się wtedy na groźbę. Jeżeli natychmiast nie opuścicie gmachu, to nasz pociąg pancerny wysiecze połowę ludności w mieście. Niemcy ustąpili, a w innych wspomnieniach dodawał po latach, iż po usunięciu niemieckiego burmistrza P. Wysocki poszedł do jednego z kościołów i wszedł na wieżę kościelną, a tam pochwycił zwisający koniec liny i zaczął dzwonić. Dzwonił z taką pasją, aż rozchybotany dzwon począł go unosić. Dzwonienie, początkowo chaotyczne, stawało się coraz rytmiczniejsze, przechodząc w potężny spiżowy chorał mieszający się z odgłosami kanonady artyleryjskiej, dochodzącej od zachodu. Polacy objęli miasto we władanie! On to z braku dzwonnika sam wydzwonił „akustyczną kropkę” w historii Gorzowa, od której liczyć się będzie nowy polski czas[111].

            Piotr Wysocki został  prezydentem  dość  przypadkowo.  Zrazu mianowany p.o. burmistrza, a gdy osoba, przewidziana wcześniej na to stanowisko, przybywszy dopiero z drugą grupą w kwietniu, zrezygnowała z powodu...  nalotu, został burmistrzem[112], ale może dlatego, iż  Leon  Kruszona  odbywał  podróż  przez  Warszawę,  szukając  tam  oficjalnej akceptacji dla uzurpatorów. Gdy dotarł do  miasta  swego  przeznaczenia,  mógł  już być tylko zastępcą.  Florian Kroenke, z  własnej  nominacji  starosta, zatwierdzony  niebawem  na  obwodowego  pełnomocnika  rządu,  na  własną  rękę  awansował  Wysockiego na prezydenta, nie czekając aż we wrześniu  miasto uzyska status powiatu.

„Przechodni” gabinet burmistrza

            Ale wtedy 28 lub najpóźniej 29 marca 1945 r. pani Truda Eckersdorf-Zawiejska w poszukiwaniu brykietów dotarła na ulicę, która dopiero  za  parę  tygodni  miała  nosić nazwę Pionierów.  Zobaczyła tam mężczyznę w zielonym kapeluszu, z laską, który nie wyglądał na Niemca, ani tym bardziej na  Rosjanina. Stał, spoglądając na kamienicę Mattisa[113]. Właściciel dużego sklepu na  rogu Pionierów i Obotryckiej (dziś bank) [114] wżeniwszy się w niemiecką rodzinę  zmienił  nieco  nazwisko. To w jego mieszkaniu – według powtarzanej bezkrytycznie od dziesiątek lat legendy – usadowić się miał zarząd niemiecki, a w ślad za nami pierwszy zarząd polski, gdyż dotychczasowy magistrat przy ul. Obotryckiej – dziś opuszczony przez policję gmach dawnej komendy – zajęła komendantura radziecka.

            –  Pan Polak? – zapytała.

            –  Jestem burmistrzem miasta  –  odpowiedział. – A ty skąd się  wzięłaś?

            –  Zapytał  mnie  też, co potrafię – opowiadała mi przed laty  pani  Truda,  –  odpowiedziałam, że pisać na  maszynie. „Dziewczyno,  Bóg mi cię zesłał...” - wykrzyknął. Weszliśmy na  górę. Mężczyzna  z czerwoną opaską, który siedział za biurkiem,  przedstawił  się jako burmistrz. „Teraz ja jestem burmistrzem”  –  odpowiedział  Piotr Wysocki. Niemiec zaczął protestować, więc Wysocki ruchem  ręki  odsunął go od biurka, sam zasiadł na jego  miejscu i podyktował mi jakieś sprawozdanie...

            Ta opowieść, pachnąca na dystans literaturą, znakomicie komponuje się zarówno z prasową relacją z 1946 r., jak legendą lat pionierskich. Pozostaje tylko kwestia, gdzie naprawdę urzędował niemiecki burmistrz. Zdaniem H. Deutschländer, Paul Schulz rezydował w budynku przy Richtstraße 9, dziś Sikorskiego 7, siedziba GBS, to przeciwległy narożnik tej samej pierzei ul. Pionierów. I wydaje się, iż to wersja trafniejsza, w końcu budynek  Volksbanku, obiekt wszak publiczny, lepiej nadawał się  na potrzeby zarządu, niż prywatne mieszkanie w prywatnej kamienicy. Nawet schody w budynku bankowym też lepiej pasują do eksmisji niemieckiego burmistrza. W końcu kto poza mieszkańcami widział schody u Mattisa? 

Dobrze zaopatrzony sklep kolonialny J. Mattisa na rogu Obotryckiej i Pionierów służył za zaplecze aprowizacyjne pionierów,
ale czy właśnie tu mieścił się pierwszy polski zarząd miasta?

 

          Sklep Mattisa przez wiele  miesięcy służył za bazę aprowizacyjną Zarządu Miejskiego. Może stąd te skojarzenia u pani Trudy?

         Być może, jak utrzymywał Dychtowicz, niemieccy ,,komuniści'' służyli radą i pomocą polskiemu magistratowi, ale niezbyt długo. Być może zostali oni repatriowani za Odrę – jak twierdziła współautorka monografii  Gorzowa  z 1964 r., ale  nie  wszyscy. Paula Schulza bowiem wysłano niebawem na Syberię – może za to, iż w kwietniu wzywał zbiegłych za Odrę rodaków do powrotu – i nigdy nie wrócił.

        Piotr Wysocki sprawował swój urząd do końca maja 1947 r., potem  był m.in. prezydentem Piły i tam też zmarł w 1985 r. Od blisko ćwierć wieku nie żyje też wiceprezydent  Leon Kruszona, który swe stanowisko utracił w 1949 r. Natomiast  Florian  Kroenke,  który w 1946 r. został  wicewojewodą  poznańskim  i kierownikiem ekspozytury w Gorzowie, doczekał się w 1998 r. godności honorowego obywatela miasta, zmarł 6 lat później.

        Reportaż ten powstawał przez 30 lat. W kolejnych jego wersjach dodawałem nowe fakty, świadectwa i ustalenia, ubywało jednak na tym świecie jego bohaterów. Nie żyje już nikt z moich rozmówców sprzed lat. Ostatnim żyjącym świadkiem tamtych wydarzeń jest chyba już tylko Ryszard Brych z Warszawy.

Jerzy Zysnarski

  

   


Przypisy:

[1] Marian Dychtowicz (1917-1992), w 1940 wysiedlony z Wolsztyna do Tchorzewa (Lubelszczyzna), pracował następnie w Urzędzie Skarbowym w Białej Podlaskiej, a w 1945 – w Starostwie Grodzkim w Inowrocławiu; 20.04.1945 przyprowadził 45-osobową grupę operacyjną z Inowrocławia, podjął pracę w referacie personalnym Zarządu Miejskiego, następnie został sekretarzem administracyjnym w Urzędzie Skarbowym, był naczelnikiem wydziału w Banku Rolnym, w 1952 awansował na wicedyrektora oddziału wojewódzkiego BR w Zielonej Górze, w 1959 został kierownikiem oddziału w Wydziale Finansowym PWRN, a w 1975-1977 był kierownikiem oddziału planowania i analiz w Okręgowym Zarządzie Dochodów Państwa i Kontroli Finansowej. W 1945 r. mieszkał przy Dąbrowskiego 10, od 1952 – w Zielonej Górze, później w Czerwieńsku, pochowany na cmentarzu w Cigacicach.

[2] Wspomnienia te nadesłane na konkurs GTK został w 1980 uhonorowane jedną z dwóch II nagród, opublikowane zostały w tomie „Wiosna na rumowisku” (Gorzów 1987).

[3] Gustav (Albert) Radeke (1872-1946), pochodził z Pomorza, z zawodu nauczyciel, od 1900 w Gorzowie, gdzie został nauczycielem w „Knaben-Mittelschule”, od 1918 był rektorem „Knaben-Volksschule III”, ok. 1940 przeszedł na emeryturę; od 1907 był deputowanym miejskim, a w 1918-1933 – nieetatowym radcą miejskim do spraw oświaty, usunięty z magistratu przez nazistów; był też kierownikiem muzeum miejskiego, współredaktorem „Beiträge zur Heimatkunde der Neumark”, prowadził odręczną kronikę miasta, ostatni zapis dotyczy zaprzysiężenia „Volkssturmu” 12.11.1944, zgubiony manuskrypt został po wojnie odnaleziony w Gorzowie; być może w  1944 został zmobilizowany, na pewno znalazł się po wojnie na Zachodzie.

[4] Chodzi o „Porös”,trolejbusowy ciągnik towarowy, skonstruowany w I poł. 1944 w Gorzowie, jego konstruktorami byli Ghevert Freiherr von Rössing i Karl Porath (1907-2002), główny inżynier landsberskiej elektrowni, nazwa od skrótu ich nazwisk. Konstrukcję oparto na ciągniku spalinowym „Faun”, który wyposażono w silnik elektryczny i zbierak prądu, posiadał też własne akumulatory, pozwalające pokonywać także miejsca bez trakcji; zestaw stanowiły dwie 25-tonowe przyczepy, wykorzystywane do transportu towarów masowych. Jedyny egzemplarz tego ciągnika, uruchomiono ponownie 1.05.1946, trafił w 1949 do Poznania, zaś patent po wojnie kupiły od K. Poratha zakłady Siemensa.

[5] Christa Wolf z d. Ihlenfeld (1929-2011), światowej sławy pisarka niemiecka, córka landsberskiego kupca Ottona Ihlenfelda i Herty; do 1945 uczyła się w landsberskim gimnazjum [„Hermann Goering Schule”], w 1949-1953 studiowała germanistykę w Jenie i Lipsku; zadebiutowała w 1961 opowiadaniami Moskauer Novelle, rozgłos przyniosła jej powieść Der geteilte Himmel (1963) / Niebo podzielone (1966), do wspomnień z dzieciństwa wróciła opowiadaniami Nachdenken über Christa T. (1969) / Rozmyślania nad Christą T. (1974) i powieścią Kinderheistmuster (1976) / Wzorce dzieciństwa (1981).

[6] Powieść była efektem pierwszej po wojnie wizyty pisarki w Gorzowie w 1971 r., tuż po otwarciu granicy z NRD. W podróży tej towarzyszył jej młodszy brat, Horst Ihlenfeld, wówczas docent na politechnice w Dreźnie, oraz młodsza córka Katinka, mająca właśnie tyle lat, co jej matka w 1945 r. Efektem tej wyprawy była książka  „Kindheitsmuster”, która ukazała się w 1976 r. Na jej polski debiut przyszło czekać jeszcze 5 lat, bo podobnie jak w przypadku „Blaszanego bębenka” Grassa, różni strażnicy narodowej tradycji, także w Gorzowie, dopatrywali się w powieści „akcentów antypolskich”. Na język polski przełożył ją Sławomir Blaut, książkę oddano do składania 5.06.1979, druk ukończono w 06.1981, w księgarniach gorzowskich pojawiła się nie wcześniej niż w 09.1981. Na wszelki wypadek, tuż przed ukazaniem się książki w polskich księgarniach, pospiesznie odmalowano dom przy ul. Asnyka 1. 

[7] Herta Ihlenfeldt z d. Jaeckel, żona Ottona, ślub odbył się 9.11.1926, z tego związku dwoje dzieci.

[8] Płk rez. Czesław Szelachowski (ok. 1900? - po 1987); w stopniu kaprala walczył w kampanii wrześniowej, od 1942 – w sowieckiej partyzantce jako dowódca plutonu, w rejonie małoryckim, na pd. od Brześcia, następnie dowódca ponad 100-osobowej kompanii polskiej w brygadzie im. Lenina k. Kobrynia, później trafił do Polskiego Samodzielnego Batalionu Specjalnego, gdzie odbył szkolenie zwiadowcze,

[9] Alojzy Macura, wówczas sierżant, później st. sierżant, chorąży i porucznik, dowódca plutonu, w 1971 pracował w hucie „Pokój”, zm.  przed 1987. 

[10] Plut. Walter Duda, później ppor. rez., pochodził z Chorzowa, w 1971 pracował w zakładach chemicznych „Krywałd” w Knurowie, † po 1987.

[11] Cytowane wspomnienia to jedyny ślad tego zdarzenia, fakt dywersji w Gorzowie nie zapisał się w pamięci zarówno autochtonów, jak i innych Polaków przebywających w mieście, sam most został wysadzony przez Niemców 30.01.1945, co zatarło ostatecznie wszelkie ślady wcześniejszej dywersji. Nie można wykluczyć, iż dywersję przeprowadzono na innym podobnym moście w okolicy, na co wskazuje wspomniane w relacji sąsiedztwo lasu.

[12] Aleksandra Zawiejska, zw. Trudą, wł. Gertruda (Małgorzata) Eckersdorf z d. Desselberger (Pawłowska) (1910-2008), córka Edwarda Desselbergera (1888-1927), jednego z dyrektorów u Scheiblera w Łodzi i Elżbiety z d. Müller (1888-1972), później Pawłowskiej, dzieciństwo spędziła w Łodzi i Sopocie, w domu często mówiło się po niemiecku, rodzice dbali jednak, by miała polską pokojówkę, pracowała jako sekretarka dyrektora w zakładach  Scheiblera i Grohmanna, w 1933-1935 była kierownikiem sklepu firmowego, w 1936-1942 była praktykantką-korespondentką, deklarantką celna i pomocą księgowa  w Compagnie Générele dés Industries Textiles Allartm Rousseay et Co w Tomaszowie Mazowieckim, następnie pracował w firmie Continental; w 03.1945 została sekretarką pierwszego polskiego prezydenta miasta, w 1946-1951 była zast. kierownika Wydziału Ogólnego, sekretarzem Kolegium Zarządu Miejskiego, a także kierownikiem Biura Prezydialnego MRN, w 1951-1954 kierowała PGK – Hotele w Gorzowie, po dłuższym leczeniu sanatoryjnym podjęła w 1958 pracę w teatrze, zrazu jako kasjerka, a po powołaniu stałej sceny w 1960 została– sekretarką dyrektora, w 1972 przeszła na emeryturę. Spoczywa na cmentarzu komunalnym.

[13] Zygmunt Wełnic, wł. Welnitz (1912-1993), w 1930 ukończył 6-klasową Szkołę Wydziałową we Wronkach, następnie pracował jako adiunkt z Zarządzie Miejskim we Wronkach, w 1934 powołany do służby wojskowej w plutonie łączności 57. p.p. w Poznaniu, w 1935 mianowany podoficerem nadterminowym, a w 1937 – zawodowym, walczył w kampanii wrześniowej, nad Bzurą dostał się do niewoli,  w 02.1940 trafił do obozu pracy w Gorzowie, pracował m.in. w składzie opałowym Paula Wiedemann’a; 2.05.1945 razem z Mieczysław Dąbrowskim uruchomił firmę rzeźniczą Centralny Ubój Koni, następnie był kierownikiem masarni w PSS, „Terspowinie” i Miejskim Handlu Mięsem [MHM], a w 1961-1976 był kierownikiem zakładu gastronomicznego w GZG, później na emeryturze; w 1947 mieszkał przy Wandy Wasilewskiej 69 (Sikorskiego 68), później przy Dzieci Wrzesińskich 4, spoczywa na cmentarzu komunalnym.

[14] Paul Wiedemann, kupiec, posesjonat, w 1893 założył skład węgla, reklamował się jako dostawca drewna i opału, w tym węgla kamiennego, koksu, brykietów i antracytu; w 1915/19 odkupił od Karla Müllera dawną posesję rodziny Klee, nr 79, przy Küstrinerstraße 13a (Sikorskiego 28-30), była 150-letnia budowla, którą kazał rozebrać, latem 1923 podczas prac rozbiórkowych odkryto fragmenty fundamentów średniowiecznego kościoła św. Ducha i pozostałości cmentarza; nowa kamienica została zbudowana przed 1925, była tam siedziba firmy i mieszkanie właściciela, kamienica przetrwała do 1945, dziś na tym miejscu znajdują się „sukiennice”. Los Wiedemanna po 1945 nieznany. 

[15] Danuta Stawna, wówczas jeszcze Śmiecińska(1925-1987), pochodziła z Ciechanowa, w Gorzowie od 12.1943, na pocz. 02.1945 na krótko opuściła miasto; od 20.10.1945 do 1.03.1946 pracował w Zarządzie Miejskim, w 1946-1974 – jako pomoc dentystyczna i sekretarka w gabinecie stomatologicznym, od 1975 była kasjerką w aptece przy ul. Drzymały; mieszkała przy Sikorskiego 134/1; pochowana na cmentarzu komunalnym, razem z synem Rysiem (1948-1955).

[16] Dziś ul. Konstytucji  3  Maja,  wcześniej  Armii  Czerwonej,  w rzeczywistości chodzi o narożny domek przy ul. Asnyka 1.

[17] Otto Ihlenfeld (ok. 1900- po 1946), syn Gottlieba (1871-1961), z Chwalęcic, w 1926 poślubił  Hertę Jaeckel i założył sklep kolonialny przy ul. Küstrinerstraße 83 (dziś Sikorskiego, między d. drukarnią a ul. Estkowskiego), rodzina zamieszkała przy pl. Słonecznym 5, w 1936 przeprowadził się do własnego domu przy ul. Asnyka 1.

[18] Walter Neumann, skądinąd nieznany, później duchowny ewangelicki, proboszcz, żył jeszcze w 1980.

[19] Walter Neumann, „Melden beim Standortältesten in Landsberg!”, w „Landsberg an der Warthe 1257-1945-1976“, Bielefeld 1976, s. 161-164.

[20] 5. Armia Uderzeniowa[Piataja udarnaja armija], jednostka Armii Czerwonej, działająca na początku składzie Frontu Stalingradzkiego, następnie Frontu Południowo-Zachodniego i Południowego, który w  1943 stał się 4. Frontem Ukraińskim, od 02.1944 – w składzie 3. Frontu Ukraińskiego, od 10.1944 – na głównym kierunku 1. Frontu Białoruskiego, jej jednostki zdobyły Landsberg (Gorzów), walczyła m.in. o Kostrzyn i jako pierwsza wkroczyła na ulice Berlina. Od 05.1944 armią dowodził gen. lejt. Nikołaj Erastowicz Bierzarin.

[21] Był nim gen. Siemion Iljicz Bogdanow (1894-1960), od 1945 – marszałek, z zawodu ślusarz, od 1915 w armii rosyjskiej, od 1918 w Armii Czerwonej, od 01.1945 – dowódca 2. gwardyjskiej armii pancernej która uczestniczyła w operacji wiślańsko-odrzańskiej i oblężeniu Berlina, w 1948-1954 – dowódca wojsk pancernych i zmechanizowanych, w 1954-1956 – komendant wojskowej akademii wojsk pancernych, następnie przeniesiony z powodu choroby w stan spoczynku; oddziały jego armii, współpracując w czasie styczniowej ofensywy z 5 AUd., walczyły na terenie ziemi gorzowskiej i wielokrotnie jako pierwsze wkraczały do wielu miejscowości, w przekonaniu wielu historyków od jego nazwiska pochodzi nazwa wsi Bogdaniec.

[22] Zostali oni sprowadzeni ok. 1905 do pracy w „Jutefabrik”, mieszkali w fabrycznych budynkach przy ul. Towarowej, Śląskiej, Waryńskiego, Fabrycznej, zrzeszeni byli w towarzystwie kulturalnym „Osveta”, które w Gorzowie miało 21 członków i zostało rozwiązane w 1941, w 1946 prawie wszyscy zostali repatriowani; sam Honza skądinąd nieznany. 

[23] Wł. Wojciech Bock (1903-1998), pochodził z rodziny tradycyjnie polskiej, miał obywatelstwo niemieckie, od 1947 – polskie; ukończył 8 klas szkoły powszechnej, z zawodu ślusarz, pracował od 1924 na stacji kolejowej w Zbąszynku, w 1934 przeniesiony służbowo do Gorzowa, od 24.02.1945 jako brygadzista pomagał w uruchamianiu polskiego węzła kolejowego, w 1952-1963 był kierownikiem parowozowni, od 1.05.1963 na emeryturze; w 1947 złożył ślubowanie jako radny MRN, od 1921 był członkiem Związku Polaków w Niemczech i katolickiego Towarzystwa Robotników Polskich, po wojnie wstąpił do Polskiego Związku Zachodniego, w 1946 został członkiem Komisji Rewizyjnej Koła Autochtonów, wraz z córką uczestniczył w Kongresie Autochtonów, nosił legitymację nr 4 Klubu Pioniera. W1934 kupił dom przy Kwiatowej 33, gdzie mieszkał do śmierci, Wraz z synem i synową spoczywa w rodzinnym grobie na cmentarzu komunalnym.

[24] Stanisław Mochol (1913-1997), uczestnik kampanii wrześniowej, po zwolnieniu z niewoli trafił w 1940 do Gorzowa, w 08.1945 kierował Referatem Gospodarczym KM MO, od 07.1945 do 03.1949 pracował w Ubezpieczalni Społecznej, w 1953-1954 był kierownikiem kadr w „Argedzie”, następnie zorganizował spółdzielnię krawców, w której pracował do 1976 jako kierownik, następnie na emeryturze; członek PZPR, zasiadał w KM PZPR, był też działaczem związkowym i FJN, w 1961-1973  (4 kadencje) był radnym MRN;  mieszkał przy Mieszka I 14, żona Teodozja (1920-1999, Gorzów), zatrzymana w 11.1940 podczas łapanki w Łodzi trafiła na roboty w Gorzowie, pracowała zawodowo w 1966-1973, mieli czworo dzieci, oboje spoczywają na cmentarzu komunalnym.

[25] W rzeczywistości gen. major Gerhard Kegler (1898-1986), zawodowy oficer, od 1908 w wojsku, mianowany generałem w 1944;  20.01.1945 objął „Infanteriedivision Woldenberg”, która już 28.01.1945 została rozbita, miał następnie organizować obronę Gorzowa, ale 30.01.1945 opuścił miasto, za odmowę wykonania rozkazu został 12.02.1945 zdegradowany i skazany na karę śmierci, ale wyroku nie wykonano, wcielony w stopniu strzelca do dywizji „Döberitz” został ranny 12.04.1945 pod Sachsendorf, na pd. zach. od Kostrzyna, w brytyjskim szpitalu amputowano mu lewe ramię; w 1954 wyrok sąd wojennego został uchylony, a prezydent Theodor Heuss dokonał rehabilitacji, przywrócił stopień generalski i emeryturę.

[26] Po latach okazało się, że wartość historyczna publikacji Dolaty jest znikoma, zaś jego opis zasobów militarnych landsberskiego garnizonu, dalece odbiegający od rzeczywistości, służyć miał wyłącznie propagandowej tezie o potężnych walkach o miasto. Więcej na temat sytuacji na froncie pod Gorzowem i stanie obrony miasta można przeczytać  w pracy Fritza Kohlase’go, Sentencja wyroku sądu polowego skazującego na śmierć generałmajora Gerharda Keglera, „Nadwarciański Rocznik Historyczno-Archiwalny”, nr 12/2005.

[27] Inż. Karl Porath (1907-2002), syn Karla, który ok. 1907 przeniósł się ze Szczecina do Gorzowa i do 1934 pracował jako brygadzista w landsberskiej elektrowni;   ukończył studia z zakresu budowy okrętów, w 1934 zajął miejsce ojca w elektrowni, później był tam głównym inżynierem [Betriebsingenieur], w 1941-1943 kierował pracami związanymi z zastąpieniem trakcji szynowej trolejbusową, w 1944 skonstruował pierwszy w Niemczech ciągnik trolejbusowy „Porös”; 30.01.1945 ewakuował się na zachód, w 1947 został głównym inżynierem w „Bochum-Gelsenkircherener Straßenbahnen” w Bochum i zamieszkał w Moers.

[28] Der letzte Tag daheim, w: „Landsberg an der Warthe 1257-1945-1976”, s. 164-167.

[29] Skądinąd nieznany.

[30] Był to kompleks sądowo-więzienny, spalony w lutym 1945 r.

[31] Chodzi zapewne o rzeźnictwo przy ul. Wodnej 4, należące do 1945 do rodziny Basche, które po wojnie przejął Marian Rutkowski (1917-1986). Sklep mięsny funkcjonował pod tym adresem jeszcze w latach 90., obecnie jest tam sklep. z konfekcją

[32] Erich Carl Frohloff (1921-1999), pochodził z Baczyny, po wojnie kapelmistrz i kompozytor w Husum. Jego wspomnienia Flamen – Raub und Mord ukazały się w „Landsberg an der Warthe 1257-1945-1976”, s. 168-174.

[33] Oberamtmann Alfred Balcke, syn i sukcesor Paula (19851-1908); w stopniu rotmistrza walczył w I wojnie światowej, w 1908 wydzierżawił majątek ordynacji w Różankach, gospodarzył tam do 1945, był uznanym hodowcą ziemniaka; w 1920/25 nabył w Gorzowie kamienicę Paula Hartstocka przy ul. Łokietka  20a; tuż przed wkroczeniem Rosjan opuścił z rodziną Różanki, w 03.1945 napisał w Lengries list do brata, opisujący zajęcie i spalenie majątku, dalszy jego los nie jest znany.

[34] Alfred Balcke, Bericht des Gutsbesitzers von Stoltzenberg, w „Landsberg an der Warte 1257-1945-1976” s. 220.

[35] Dziś Park  Kopernika. 

[36] Oberhof, wcześniej – Berghausen,po wojnie Gostusza, dawny majątek, położony na granicy miasta, po lewej stronie nieistniejącej drogi do Wojcieszyc (ul. Sosnkowskiego, narożnik Janockiego); folwark powstał przed 1885 w oparciu o dawne łany miejskie, przed 1925 folwark stał się własnością Maxa Bahra, który połączył go z majątkiem Oberhof [= Kopystno] przy ul. Wyszyńskiego i przeniósł jego nazwę na Berghausen; po 1945 funkcjonował PGR Gostusza, w l. 90. wykupiony przez SM „Arkadia”, ok. 1996 zm. ostatni mieszkaniec budynku d. folwarku, resztki folwarku zniknęły podczas budowy osiedla.

[37] To lokal przy Asnyka 1, narożnik Konstytucji 3 Maja.  Przez wiele lat zajmował go sklep Wojskowej Centrali Handlowej. Obecnie jest tam, jeśli wierzyć wyszukiwarkom internetowym – Salon Urody „Scarlett”.

[38] Most Staromiejski przed przebudową z  1967   r.   posiadał   betonowe   balustrady   z  „balkonami”, które przywrócono w części podczas kolejnej przebudowy mostu.

[39] „Ziemia Lubuska” nr.  6 z  3.02.1946 r.

[40] ,,Gorzów  Wielkopolski.  Przeszłość  i teraźniejszość”. Wyd. Poznańskie  1964.

[41] Bolesław Dolata, „Wyzwolenie  Polski  1944-45”,  Wyd.  MON  1984. 

[42] Długoletni opiekun ziomkostwa landsberczan w Berlinie, skądinąd nieznany.

[43] Fritz Kohlase, Sentencja wyroku...,  op. cit. s. 159.

[44] Hedwig Deutschländer z d. Groß (1898-1986), córka browarnika Willy’ego Groß’a, żona  Rudolfa Deutschländera (1889-1946), kupca, który po ojcu  Rudolfie odziedziczył firmę  „F.G. Eichenberg Nachfolger” przy Richtstrasse 64; w czasach nazistowskich kierowała Ewangelische Frauenhilfe Marien II; do 1947 mieszkała w Gorzowie (Łokietka 23), gdzie pochowała męża, do Niemiec wyjechała 5.05.1947; jest autorką licznych artykułów wspomnieniowych, w tym także z okresu sowieckiej okupacji.

[45] Gen. płk Nikołaj Erastowicz Bierzarin (1904-1945), w Armii Czerwonej od 1918, do której wstąpił na ochotnika, uczestnik wojny domowej, od 05.1944 dowodził 5 Armią Uderzeniową,  później został pierwszym komendantem wojennym Berlina, zginął w wypadku motocyklowym w Berlinie; z racji dowodzenia jednostkami, które zajęły Gorzów, uchodzi za „wyzwoliciela” miasta, w XXX-lecie polskiego Gorzowa jego imieniem nazwano ulicę na Górczynie, ma też obelisk w Parku Siemiradzkiego.

[46] Gen. płk Dimitrij Siergiejewicz Żerebin (1906-1982), do 09.1942 dowodził 96. dywizją strzelecką pod Stalingradem, następnie 58. dywizją gwardii, a w 1943-1945 32. korpusem gwardyjskim w składzie 5. Armii Uderzeniowej; w 1956 służył w gabinecie marszałka Rokossowskiego w Warszawie, podejrzewanym o powiązania z NKWD, w 1962-1968 był przedstawicielem naczelnego Dowódcy Zjednoczonych Sił Zbrojnych w WP.

[47] Powstał 17.01.1945, tworzyły go: 220. brygada pancerna płk. Paszkowa, ponadto 1006. pp 266. DP (26. KPgw.), 89. pułk czołgów lekkich, 390. samodzielny dywizjon artylerii samobieżnej (dział pancernych), 489. pułk moździerzy i dywizjon moździerzy gw., oddział ten pod dow. płk. Ch. Jesipienko, wyzwolił m.in. Wągrowiec, a 26.01.1945 osiągnął przedwojenną granicę polsko-niemiecką, 29.01. sforsował Noteć, a 31.01 – dotarł do Odry, omijając od pn. Gorzów

[48] Hedwig Deutschländer, Als die Russen kamen, w: „Landsberg an der Warthe…“, op. cit., s. 168.

[49] Inż. Ryszard Brych (* 1919, Warszawa), syn Adama i Krystyny z d. Wingert, kuzyn à Ryszarda Brauna; był żołnierzem AK, otrzymał rozkaz ewakuowania się z ludnością cywilną; opuścił Gorzów 12.02.1945, udając się do Warszawy, wrócił 2.05.1945 jako zastępca pełnomocnika grupy operacyjnej KERM, w 1946-1947 był dyrektorem technicznym w Zakładzie Przemysłu Ziemniaczanego w Witnicy, w 1947 zorganizował Przemysłowo-Handlowe Przedsiębiorstwo „Parkiet”, które z powodu domiaru skarbowego został zmuszony w 1949 sprzedać, do 1950 wykładał matematykę i fizykę w Publicznej Średniej Szkole Zawodowej i Państwowym Liceum Felczerskim, w 1951-1953 pracował w Zarządzie Przedsiębiorstw i Urządzeń Komunalnych, w 1953  był zast. dyrektora ds. technicznych w MPGK, w 1953-1954 kierował pracownią w biurze projektów, którą zorganizował, następnie w Warszawie, gdzie w 1956-1964 był naczelnikiem Departamentu Wodociągów i Kanalizacji w Ministerstwie Gospodarki Komunalnej, a w 1964-1968 – zast. dyrektora i naczelnym inżynierem Wodociągów Warszawskich,  w 1969-1984 pracował w Instytucie Kształtowania Środowiska oraz jako pracownik naukowy na Politechnice Warszawskiej.

[50] „Deutschen Maizena Werke”,dawna krochmalnia, przetwórnia ziemniaków, istniejąca w 1873-1945 na Wieprzycach, na granicy miasta (Wepritz 23, Wepritzer Chausse), w sąsiedztwie fabryki „Stoeckert & Comp.”, między torami a Wartą, posiadała nawet własną przystań rzeczną, w 1915-1916  ponad torami  kolejowymi wybudowano istniejącą do dziś rampę; w 1945 fabryka została zdemontowana, później obiekty te zajmowała „Agroma”.

[51] Ryszard Zbigniew Brych, Wspomnienia Starszego Pana, Warszawa 2011, s. 8-81.

[52] Tak powszechnie tłumaczono Kabelfabrik, jedną z firm G. Schrödera przy ul. Przemysłowej. W rzeczywistości z kablami ona nie miała nic wspólnego, wytwarzała liny.

[53] Florian (Jan) Kroenke (1909)-2004), ukończył gimnazjum w Wągrowcu, w 1929-1933 studiował ekonomię na Uniwersytecie Poznańskim (WSH); pracował jako urzędnik w Starostwie Powiatowym w Wągrowcu, a w 1934-1939 – w urzędach skarbowych w Poznaniu, Inowrocławiu, Lesznie i Gnieźnie, w 09.1939 jako kwatermistrz nadzorował ewakuację urzędów skarbowych, w 1940-1941 prowadził zakład elektrotechniczny w Łowiczu, następnie wrócił do Wągrowca, gdzie pracował jako referent w niemieckim biurze handlowym, w 02.1945 został burmistrzem Wągrowca i wiceprzewodniczącym PRN; do Gorzowa przybył 27.03.1945 na czele pierwszej grupy wągrowieckiej, był pełnomocnikiem rządu na obwód gorzowski i starostą powiatowym, następnie wicewojewodą poznańskim i kierownikiem Ekspozytury Urzędu Woj. Poznańskiego w Gorzowie, odwołany w 1949  przeniósł się do Warszawy, gdzie podjął pracę w Przedsiębiorstwie Robót Kolejowych jako inspektor bhp, od 1955 był projektantem-ekonomistą w biurach projektów, od 1975 na emeryturze; w 1998 odebrał insygnia honorowego obywatela Gorzowa, była to jego ostatnia wizyta w mieście.

[54] Florian Kroenke, Zamiast wstępu, w: „Wiosna na rumowisku”, op. cit., s. 6-7.

[55] Katharina Textor (1895-1995), córka Paula Textora (1860-1928), pierwszego proboszcza na Zamościu;nauczycielka, publicystka regionalna, honorowa przewodnicząca BAG; w 1925 mieszkała wraz z ojcem przy Wawrzyniak 72, w 1932 r. – przy ul. Śląskiej 4, w 1942 została przeniesiona do szkoły w Wielisławicach; autorka wielu historycznych tekstów publikowanych w 1954-1985 na łamach „Heimatblatt”.

[56] Chodzi o nieistniejącą już posesję przy ul. Przemysłowej 8-9, która przed 1892 został odkupiona przez „Paucksch AG” od „Stöckert & Comp.”, do chwili likwidacji fabryki w 1925 mieściły się  tam kasy i służby pomocnicze. Od lat 30. mieściła się tam nieznana bliżej fabryka maszyn „Glückauf”, należąca do koncernu „Rheinmetall-Borsig AG”, a następnie do państwowego koncernu „Reichswerke Hermann Göring”, wg szczątkowych informacji, pracowała na rzecz ciężkiego przemysłu wojennego, w 1945 została podporządkowana jednostce sowieckiej, stacjonującej w Berlinie, a wszystkie urządzenia, oszacowane na 500 mln zł w cenach przedwojennych, zostały całkowicie wywiezione przez Sowietów, w 1946 halę wydzierżawiła spółdzielnia Lubusku Wytwórnia Domów Seryjnych; obiekty te zostały w 1947 upaństwowiono i następnie przekazano ZM „Gorzów”.

[57] Volkswohlfahrtshaus, odpowiednik dzisiejszego młodzieżowego domu kultury,  zbudowany w 1913-1914 przy ul. Dąbrowskiego 33 wg projektu Fritza Crzelitzera, dziś mieści się tam Zespół Szkół Elektrycznych; w rzeczywistości spaliła się tylko sala gimnastyczna, na miejscu której w 1963 wzniesiono nowy budynek szkolny – dziś siedziba Zespołu Szkół Mechanicznych.

[58] Erich Wartenberg, syn szewca Ludwiga († 1909/11) i Idy († 1920/34), ojciec Georga (1883-1958), aptekarza; w 1903/05 otworzył sklep drogeryjno-perfumeryjny przy Richtstraße 35, który posiadał aż do 1945, w 1911 został członkiem zarządu „Landsberger Ruderverein „Warthe”, a w 1913 – jego prezesem; w 1949 mieszkał z rodziną w Magdeburgu.

[59] Dokładnie – narożnik Strzeleckiej i Sikorskiego, zabudowany dziś tzw. Domem Usług.

[60] Był to stary browar, mieszczący się przy Markt 12 (Stary Rynek, narożnik Łużyckiej). Ta pierzeja, już przy ul. Chrobrego została zabudowana w l. 60.  budynkiem przy ul. Sikorskiego 10-11 z restauracją „Słowiańska” w parterze.

[61] Jedna z dwóch fabryk skóry, należących do tej rodziny, „Otto Koberstein Otto, Sattlerwarenfabrik”, od 1910 r. własność syna eponima firmy – Kurta;w 1912 została przeniesiona na Richtstraße 14 (Sikorskiego 12), po 1939 dokupiono jeszcze biurowiec przy Richtstraße 13; w tym miejscu zbudowano w l. 60. nowe budynki.

[62] Katharina Textor, Das Brandkommando, w: „Landsberg an der Warthe”, ip. cit. c. 174.

[63] „Herberge zur Heimat”[= gospoda ojczyźniana, regionalna], rodzaj schroniska ze stołówką, prowadzonego przez „Evangelische Herbergesverein”, istniejąca od 1892 r.; w 1892/94 stowarzyszenie to zakupiło d. posesję Karla Bengscha przy Strzeleckiej 9, na parceli tej znajdowały się dwa budynki: parterowy od strony ulicy, rozebrany w l. 70. XX wieku, oraz wysoka oficyna w głębi, rozebrana w 2007; w 1909/11 stowarzyszenie weszło też w posiadanie posesji przy Strzeleckiej 10, która należała do Chrobrego 36, zabudowanej 3-kondygnacyjną kamienicą ze sklepem, rozebraną także w l. 70.;  od 15.04.1945 mieściła się tu przyfrontowa placówka PCK, schronisko i ambulatorium,  w 12.1945 zaistniała tam świetlica PCK dla dzieci, później powstał tu hotel „Roma” z restauracją „Mały Domek”, który jeszcze w 01.1948 działał pod firmą „Władysław Błaż i Spółka”; po rozbiórce parterowego domu z adresem przy Strzeleckiej 9 kojarzyła się  już tylko wyższa kamienica, rozebrana w 2007, znana od końca 1988 jako ostatnia siedziba Komitetu Miejskiego PZPR, z d. siedzibą „Herberge zur Heimat” niektórzy kojarzą kasy dworca PKS, który wg innych oficjalnych dokumentów znajdował się jednak przy Strzeleckiej 7.

[64] M. in. Przeobrażenia ustrojowo-społeczne na Ziemi Lubuskiej w latach 1945-47, UAM Poznań,  1971.

[65] Rola PPR w kształtowaniu władzy ludowej w powiecie i mieście Gorzów Wlkp. w  latach  1945-48, maszynopis

[66]Eugeniusz Mikłasiewicz (* 1903, Kamionna, pow. Węgrów), ukończył szkołę ludową i czteromiesięczny kurs zegarmistrzowski w Warszawie, odbył też trzymiesięczny kurs przemysłowo-handlowy w Łodzi; przed wojną pracował jako zegarmistrz w Golinie, wywieziony już w 1939 na prace przymusowe w okolice Gorzowa, pracował na wsi, a następnie jako zegarmistrz; od 24.02.1945 pracował na PKP, od 17.04. był kierownikiem Wydziału Śledczego Komendy Powiatowej (lub Miejskiej) MO, od 19.05. – kontrolerem ksiąg w sklepach rozdzielczych, a od 3.07. – kierownikiem w referacie Opieki Społecznej w Zarządzie Miejskim; dalszy jego los nie jest znany.

[67] Dariusz A. Rymar, Gorzów Wielkopolski w latach 1945-1998. Przemiany społeczno-polityczne, Szczecin-Gorzów 2005, s. 28.

[68] Był to Ignaz Strömich (* 1889, Nowy Kałusz), potomek polsko-niemieckiej rodziny galicyjskiej, zamieszkującej licznie okolice Stanisławowa (Kałusz, Dolina), piszącej się także  Stremich, Stromich, Stremick, w 1918-1939 obywatel RP, następnie Volksdeutsch;  ukończył szkołę wyższą (uniwersytet?) we Lwowie, w 1931-1939 praktykował jako notariusz w Podbużu i Borysławiu, w 1940 trafił do Gorzowa, 3.04.1941 został zatrudniony w  Amtsgericht jako sędzia na zlecenie [beauftragte Richter], 18.02.1944 uznany za niezdolnego do służby z powodu choroby, miasta jednak nie opuścił; żona Maria z d. Świtalska (* 1895, Podzameczek, pow. Buczacz), córka kolejarza, adoptowany syn Tadeusz Jakubowski-Strömich (* 1928), siostrzeniec żony; dalszy los całej rodziny nie jest znany, w Polsce aktualnie 15 osób nosi nazwisko Strömich, z czego 10 zamieszkuje okolice Olsztyna, a 4 – Zielonej Góry.

[69] Może to Friedrich Fliegner, krawiec damski, który w 1932 mieszkał przy Strzeleckiej 10.

[70] Inż. Jan Gryszko (1904-1987), specjalista budowy dróg, linii kolejowych i mostów po Wydziale Drogowym Politechniki Poznańskiej; w 1920 na ochotnika wstąpił do WP, walczył na froncie wschodnim, brał udział w III Powstaniu Śląskim, w czasie II wojny światowej prowadził działalność konspiracyjną w poznańskiej centrali telefonicznej; jako jeden z nielicznych ekspertów od wytyczania i obliczania łuków uczestniczył w budowie magistrali kolejowej ze Śląska do Gdyni, przed wojną pracował w Dziale Technologicznym PKP w Wągrowcu, na pocz. 02.1945 kierował odbudową mostu kolejowego na Noteci, jako tymczasowy naczelnik Oddziału Handlowo-Ruchowego przyprowadził 19.02.1945 pierwszą drużynę kolejarzy, został p.o. naczelnikiem odcinka drogowego Krzyż-Kostrzyn, upoważniony do zorganizowania służby drogowej, w 1946 awansował na referendarza  kolei państwowych, później nadzorował odbudowę najważniejszych obiektów przemysłowych w mieście, jak „Stilon”, ZM „Gorzów”, Roszarnia, w 1953 został przeniesiony do Zielonej Góry, pracował m.in. w Wojewódzkiej Dyrekcji Inwestycji, nadzorował m.in. odbudowę domów bankowych w Cigacicach, gdzie mieszkał, od 1968 na emeryturze.

[71] Jan Gryszko, Początek podróży, wspomnienia nadesłane na konkurs „Ziemi Gorzowskiej” „Tak było” (ZG nr 5 z 1.02.1985).

[72] Z takim imieniem występuje we wspomnieniach pionierów, w rzeczywistości był to  Josif Michajłowicz Dragun (* 1896, Wilno), miał pochodzić z rodziny polskiej wywiezionej w 1905 do Rosji, od 10. roku życia zatrudniony w hucie szkła w Mińsku, zmobilizowany w 1915, dosłużył się w 104. brygadzie artylerii stopnia podoficera, w 1918 w armii bolszewickiej dowodził oddziałem na terenie guberni saratowskiej i połtawskiej, skutkiem kontuzji zwolniony z armii w 1921, od 1924  należał do WKP(b) (KPZR), w 1923-1928 był dyrektorem huty szkła w Mińsku, w 1932-1934 – zastępcą przewodniczącego Rady Miejskiej w Witebsku; w 1934-1937 – oficer do zadań specjalnych wywiadu sztabu białoruskiego w Smoleńsku, ponownie zdemobilizowany w 1937, w 1939 powrócił na swoje stanowisko w wojsku i brał udział w inwazji na Polskę 17.09.1939; w 1940 zdemobilizowany i przeniesiony na stanowisko wiceministra gospodarki komunalnej Białoruskiej SSR, 5.07.1941 ponownie zmobilizowany, był szefem sztabu pułku kawalerii w 29. armii, w 1942 ranny, po rekonwalescencji skierowany do Akademii Wojskowej im. Frunzego w Taszkiencie, następnie dowódca 333. pułku strzelców, ciężko ranny pod Krzywym Rogiem, w 03.1944 skierowany do 1. Frontu Białoruskiego na stanowisko dowódcy 102. pułku strzelców 41. dywizji orłowskiej w składzie 69. armii, razem z tą jednostką forsował Bug, Wisłę i Odrę; ranny w walkach pod Seelow, przed 12.02.1945 objął funkcję komendanta w Gorzowie, odwołany 25.02.1946, od 03.1946 do 07.1946 był komendantem Wrocławia, następnie zdemobilizowany i repatriowany, później był m.in. ministrem gospodarki komunalnej Białoruskiej SRR, jego los po 1957 nie jest znany.

[73] Georg (Emil Max) Wegner, także Wegener (1892-1954), syn proboszcza w Gralewie, ordynowany w 1920, pracował w Santocznie i  Wawrowie, a od 1929 w Gorzowie, zrazu jako 2. duchowny (archidiakon) w Kościele Mariackim, od 1934 – zarządca parafii, wysiedlony 26.06.1945, osiadł najpierw w Berlinie, następnie w Zehlendorf jako tamtejszy proboszcz i duszpasterz landsberczan.

[74] Dziś Park  Siemiradzkiego. 

[75] Tzw. młyn daleki przy ul. Borowskiego  1, nad  rozlewiskiem  Kłodawki. 

[76] Dziś Pocztowa  3.

[77] Maria Zdzieszyńska (1891-1977), wdowa po Julianie Zdzieszyńskim (†`1932), budowniczym EKD w Warszawie, matka Wojciecha i Barbary; wróciła do Gorzowa i już w 10.1945 prowadziła przedsiębiorstwo przewozowe M. Zdzieszyńska i Ska, Łokietka 26. Spoczywa na cmentarzu ewangelickim

[78] Później Barbara Zdzieszyńska-Stawowa, siostra Wojciecha Zdzieszyńskiego, wróciła do Gorzowa w 06.1945 i dołączyła do grupy operacyjnej KERM.

[79] Inż. Wojciech Zdzieszyński  (1922-2011), kuzyn Ryszarda Brycha; ukończył Państwową Szkołę Techniczną im. Wawelberga i Rotwanda, studia wyższe dokończył po wojnie na Politechnice Gliwickiej; wrócił do Gorzowa,  jako delegat KERM przejmował m.in. fabrykę  kabli w Gorzowie, a następnie obiekty przemysłowe w Witnicy, jesienią 1945 wyjechał na Śląsk, w 1953 powrócił  do Warszawy.

[80] Zapewne małżeństwo, wrócili do Gorzowa. Stanisław Woliński, kupiec, został w 1947 udziałowcem firmy „Kryniczanka” K. Pasierbski i Ska.

[81] Aleksander Pasiersbki († 1958?) i Helena z d. Rudak ? († 1967?), zakończyli podróż w Grodzisku. Do Gorzowa przyjechał później Karol Pasierbski.

[82] Wanda Zofia Brych z d. Furmańska († 2002), lekarz medycyny, żona Ryszarda, w 01.1945 jeszcze jako narzeczona, w 02.1945 opuściła Gorzów, by wrócić z mężem w 05.1945.

[83] 15-letni brat Wandy Furmańskiej, powstaniec warszawski.

[84] R. Brych, Wspomnienia..., op. cit. s. 81-82.

[85] Zygfryd Wawrzyniak, najsłynniejszy i najmniej znany pionier w mundurze kolejarskim; do Gorzowa przybył 19.02.1945 z pierwszą grupą kolejarzy, zorganizował Parowozownię i został jej pierwszym naczelnikiem, w 03.1945 jeździł do Wągrowca, Gniezna, Inowrocławia, agitować za organizowaniem grup osadników, w 1950 pracował jako dyspozytor; 14.05.1945 został pierwszym prezesem KKS Warta, a 30.03.1946 – wiceprezesem, w 1950 wstąpił do Ligi Lotniczej; dalszy jego los nie jest znany, prawdopodobnie przeniósł się do Rzepina.

[86] Stolica Ziemi Lubuskiej w oświetleniu rocznej pracy pionierskiej, „Ziemia Lubuska” nr 33 z 11-17.08.1946.

[87] Apel ten wyemitowało Radio Moskwa, o audycji tej poinformował „Herald Tribune” z 3.04.1945, fakt ten odnotował w swych pamiętnikach [Arbeitsjournal 1938-1955] przebywający na emigracji Bertold Brecht.

[88] Egzemplarz tego czasopisma miał przywieźć z podróży do Gorzowa w 1966 Erich Scholz i opublikował na łamach „Heimatblatt” w 1970. Sama nazwa periodyku koreluje z Nationalkomitee „Freies Deutschland” [NKFD] [=  Komitet Narodowy  „Wolne Niemcy”],organizacją założoną w 07.1943 w ZSRR, która skupiała głównie niemieckich komunistów-emigrantów, także niem. jeńców w niewoli radzieckiej, nawoływała do walki z reżimem hitlerowskim, rozwiązana w 11.1945. Komitet działał także w Gorzowie, co wspomina inż. R. Zaporowski w sprawozdaniu z 1.06.1945: przeszkadza nam i posuwa się aż do wyrzucania Polaków z zajętych już warsztatów pracy przy pomocy NKWD.

[89] Obiekty szpitala miejskiego z początkiem 02.1945 został zajęte przez władze sowieckie na potrzeby lazaretu wojskowego, lekarzom niemieckim pozwolono ewakuować pacjentów, ale bez sprzętu i wyposażenia, na potrzeby szpitala cywilnego wyznaczono domy mieszkalne Łokietka 16-17, dopiero w 05.1945 szpital ten przejęty został przez personel polski. Zdaniem jednego z Niemców, drugim szpitalem był gabinet dr Karla Deutschländera przy Richtstraße 67, w którym funkcjonował prowizoryczny szpitalik. Sam  lekarz wspominany w 1945 wśród personelu tymczasowego szpitala przy ul. Łokietka.

[90] Tylu też niem. lekarzy zastał dr Obuchowicz, ponadto przebywali tu lekarz francuski i włoski.

[91] Niemcy później kwestionowali fakt rozdziału kartek żywnościowych przed pojawieniem się administracji polskiej. Wiele innych faktów zostało wyolbrzymionych lub przedstawionych zbyt optymistycznie.

[92] Otto Rückheim,ślusarz, osiadł w mieście po I wojnie światowej, może jako optant, pracował prawd. w firmie „Zinke & Co”.  Dalszy los nie jest znany.

[93] Wł. Georg Klenz, makler, który przed 1932 zamieszkał przy dzisiejszej ul. Wyszyńskiego 119.

[94] Johannes Friedländer (1890-1970), miał w 1937 gabinet przy Bismarckstraße 26, obecnie Łokietka, który przejął później dr Ryszard Braun. Komendant Dragun powierzył mu także kierowanie szpitalem miejskim.

[95] Friedrich Goetsch († 1947),adwokat i notariusz, w Gorzowie od 1909/11, był adwokatem przy Amtsgericht,  posiadał nieistniejącą już kamienicę przy  Neustadt/Schlageterstraße 25 (28), sam urzędował  przy Schlageterstraße 29 (Dzieci Wrzesińskich 8); od 30.04.1947 przebywał w Charité w Berlinie.

[96] Alois Heinemann (1912-po 1962), dr med., w mieście po 1937, wspomniany w Gorzowie jeszcze w 06.1945; w 1962 pozostawał ordynatorem oddziału wewnętrznego szpitala powiatowego w Gardelegen (Altmark).

[97] Friedrich Göhler, dr med., w 1920/24 otworzył praktykę przy Richtstraße 12, przed 1937 zawiesił ją lub opuścił miasto, bo nieznany wykazowi lekarzy, wrócił jednak, bo w 1944 pozostawał lekarzem teatralnym [Theaterarzt]; w szpitalu miejskim pracował co najmniej do 06.1945, dalszy jego los nie jest znany.

[98] Alfred Esch (1893-1982),landsberczanin, był laborantem w   instytucie bakteriologicznym, po I wojnie zajął się tępieniem szczurów [Kammerjäger], po II wojnie – działalnością badawczą i popularyzowaniem wędkarstwa, już w końcu lat 40. był właścicielem lub tylko współpracownikiem firmy „Alesch, Chemisch-Pharmazeutische Fabrik, Versuchs- und Forschungslaboratorium (Laboratorium für Fischereispezialitäten)”, zasłynął jako autor popularnych poradników wędkarskich. Od 1916 należał do SPD, następnie był członkiem Związku Spartakusa [Spartakusbund] i KPD, był członkiem zw. zaw. pracowników fabrycznych [Fabrikarbeiterverband], uznawany jest za uczestnika antyhitlerowskiego ruchu oporu.

[99] Richard Lenz, już jako leśniczy w stanie spoczynku zamieszkał przed 1932 przy Teatralnej 45, jego rodzina w 08.1947 znajdowała się w Schönwalde pod Spandau.

[100] Zap. Ferdinand Luttner, tapicer, który w 1925/32 zamieszkał przy Warszawskiej 75.

[101] Albert Pridöhl, wytwórca forniru [Fournierer] w 1925 mieszkał przy Towarowej 19, przed 1932 przeprowadził się na Grottgera 24, gdzie do niedawna znajdowało się archiwum.

[102] Zapewne Paul Schlaack, kreślarz, syn stolarza z Mühlenstraße 7.

[103] Mistrz rzeźnicki, w 1939 mieszkał przy 30 Stycznia 12, narożnik Armii Polskiej.

[104] Może żona lub wdowa po Johannesie Pause, drogiście, który w 1925 mieszkał przy Borowskiego 7, a w 1932 – Słonecznej.

[105] Kamienica piekarzy Becker, ostatnio siedziba Banku Zachodniego i WBK.

[106] Piotr Wysocki (1898-1985), uczestnik powstania wielkopolskiego, pracował w kancelarii adwokackiej mec. Sławka w Rogoźnie,  później u adwokata Garsteckiego w Poznaniu, w 1933 został skierowany przez PPS do pracy w ZZ Pracowników Rolno-Leśnych z Gnieźnie, okupację spędził w Wągrowcu; 30.05.1947 złożył rezygnację następnie był prezydentem Piły, w 1948-1950 – starostą powiatowym w Szczytnie, od 1963 na emeryturze.

[107] Stolica Ziemi Lubuskiej..., „Ziemia Lubuska” nr 33 z 11-17.08.1946.

[108] Konspekt Informacyjny, Gorzów 1946 nr 2.

[109] Sprawozdanie z działalności Starostwa Powiatowego za kwiecień 1945 r., cytat za Dariusz A. Rymar, Gorzów Wielkopolski..., op. cit. s. 33-34.

[110] Leon Kruszona (1909-1990), od 1930 pracował jako nauczyciel w Powodowie (pow. Wolsztyn), był też sekretarzem Polskiego Związku Zachodniego w pow. wolsztyńskim; w czasie okupacji pracował jako księgowy w Wągrowcu, w 1945 zorganizował drugą grupę operacyjną, która przybyła do Gorzowa 7.04.1945, gdzie został wiceprezydentem.  od 1949 starszy radcy w Ministerstwie Administracji Publicznej, w 1950-1974 pracował w resorcie gospodarki komunalnej, gdzie przeszedł na emeryturę.

[111] Leon Kruszona, Gorzów, miasto wskrzeszone, w: Wyjście na prostą. Pamiętniki z lat 1944-1969, Warszawa 1973, s. 233, cytat za Dariusz A. Rymar, Trudne gorzowskie początki. Z dziejów gorzowskich instytucji, Gorzów 2000. W rzeczywistości zdarzenie takie miało miejsce, ale trochę później, w czasie pierwszej wizyty w mieście administratora apostolskiego ks. Edmunda Nowickiego, co zresztą on sam opisał w swych wspomnieniach.

[112] Był to Marian Martyński (1908-po 1970), ekonomista,  członek drugiej wągrowieckiej grupy operacyjnej, która przybyła 7.04.1945, później zapewne wrócił do Wągrowca, gdzie był dyrektorem Banku Spółdzielczego.

[113] Jan [Johann] Mattis, wł. Matysiewicz (1890-1966), rodem z Pogorzeli k. Krotoszyna, autochton, od 1919 kupiec landsberski, właściciel kamienicy ze sklepem na rogu ul. Obotryckiej i Pionierów.

[114] Narożna posesja przy ul. Pionierów 8, róg Obotryckiej; przed 1925 stała się własnością  Jana Mattisa, który w 1929 przeniósł tu swój sklep kolonialny, na jego bazie w 05.1945 założona została Spółdzielnia Spożywców „Pionier” z odp. udziałami; od 1972 mieścił się tam sklep detaliczny Spółdzielni Rzemieślniczej „Progress”, od spadkobierców Mattisa obiekt ten wykupił w 1997 WBK S.A., który uruchomił tam swój oddział, obecnie WBK BZ S.A.

 

   
© SPK KAMIENICA